Archiwum miesiąca: lipiec 2016

Farsund – Moi

Wczorajszy etap miał być najdłuższy na całej trasie, mieć blisko 90km.
Od samego rana zaczął padać ulewny deszcz i na domiar złego, w miejscu, w którym spaliśmy nie było prądu.
NIe czekaliśmy, aż przestanie lać bo wiedzieliśmy, ze to nie ma sensu. Już na początku nawigacja zaczęła prowadzić nas tak by ominą tunele, przez które nie można jechać rowerem. Miejsca były naprawdę piękne, ale tak lało, że zrobiłem może dwa zdjęcia. Po jakimś czasie temperatura zaczęła spadać. Momentami było ok 12 stopni Celsjusza. Potem od wody przerzutka koleżanki przestała działać. Musiałem ją wysuszyć benzyną ekstrakcyjną i nasmarować łańcuch. w trakcie tej czynności pękły mi spodnie przeciwdeszczowe i cała woda spływająca z kurtki wlatywała przez spodnie.
Dystans przejechaliśmy. Wycieńczeni dotarliśmy do hotelu, gdzie zjedliśmy dużą kolację i zamówiliśmy pranie ubrań. Jak wrócę stąd zdrowy to będzie cud 😉
Dziś powinno być lepiej.

Mandal – Farsund

Dzisiaj na szczęście padało tylko przelotnie i tylko rano.
Dzisiejsza trasa była ładna i w miarę płaska. Całe szczęście bo już prawie zużyłem jedne klocki hamulcowe i na pewnym zakręcie skończyłem na poboczu, na szczęście bez wywrotki. Muszę pamiętać by zmienić je rano.

Zepsułem i zdjęcia są w złej kolejności poprawię po powrocie!

Lauen – Mandal

Dzisiaj rano powitał nas deszcz. Padało i padało. Czekaliśmy do 11 i nic się nie zmieniło, więc postanowiliśmy ruszyć. Po 3 kilometrach i ostrym zjeździe byłem już mokry. po następnych 4 zaczął się podjazd i… skończył się asfalt. Droga szutrowa, którą jechaliśmy byłaby bardzo przyjemna… gdyby nie to, że płynęły nią strugi wody, a spod kół wylatywało mnóstwo drobin. Drobiny te powchodziły mi gdzieś w tylną przerzutkę i przez to miałem bardzo utrudnione zmienianie biegów. Nie wchodziły mi zębatki numer 7,8 i 9. Pozostałe wskakiwały po naprawdę ostrej walce. Walka z rowerem sprawiła, że przyjemność z jazdy była jeszcze mniejsza. Na koniec postanowiliśmy przejechać jeden odcinek krajową trasą rowerową… okazało się, że biegnie ona przez las, jest szutrowa i ma takie nachylenie, że rower z sakwami zrywał rozmoczony materiał drogowy. Musieliśmy pchać nasze pojazdy. po dotarciu na miejsce zrobiliśmy pranie… praktycznie wszystko poszło do pralki bo było brudne lub mokre. Obiad zamówiliśmy do domu bo lało, że nie było widać świata… wieczorem wyczyściłem Pszczołę (w krótkich spodenkach i t-shircie przy około 14 stopniach Celsjusza, deszczu i zimnym wietrze). Powinna już działać.
na szczęście jutrzejsze prognozy mówią, że nie powinno padać..
Dziś zrobiłem może 3 zdjęcia, dlatego galerii nie będzie.

Lindeland – Lauen

Dzisiejszy odcinek miał, w porównaniu z dniami poprzednimi być łatwy. Miało być dużo mniej podjazdów, a jak wiadomo one męczą najmocniej. Rozpoczęliśmy dużo później niż zwykle, ponieważ cały ranek padał deszcz. Początek był bardzo przyjemny – zjeżdżaliśmy do miejscowości Tonstad, w której odwiedziliśmy najlepszą (zdaniem pani, która nas gościła) piekarnię w całej Norwegii. Dalej, drogą 42 wzdłuż fiordu, nazwy którego nie pamiętam.
Później zaczęły się podjazdy. Były spoko. Na jednym ze zjazdów w końcu osiągnąłem 60km/h.
Na ostatnie 10km GPS ściągnął nas na boczną drogę. To był koszmar, przejechanie tego odcinka zajęło nam prawie 2 godziny i kosztowało mnóstwo sił. Na szczęście, nasi dzisiejsi gospodarze zrobili dla nas pizze. W podzięce skonfigurowałem im router Wi-Fi ;)Z łatwego dnia wyszło więcej przewyższeń niż wczoraj…

Lysebotn – Lindeland, czyli krótka opowieść o sklepach w Norwegii

Wczoraj wieczorem, zapytałem właściciela hotelu, gdzie jest najbliższy sklep? odpowiedział mi: 'za 50 kilometrów’. Myślałem, że żartował… ale nie..
Zaczęliśmy podjazd pod Kjerag około 10, po około 90 minutach  byliśmy na parkinu będącym punktem startowym do 'kamyczka’, jednak nie szliśmy podziwiać atrakcji bo nie lubimy tłumów. Pod parkingiem spotkała nas pani, którą poznaliśmy wczoraj na promie. Stwiedziła, że to co robimy jest 'amazing’ i dała nam czekoladę.
Za parkingiem zaczęło naprawdę mocno wiać. Było naprawdę trudno. Podjazd na najwyższy punkt trasy zajął nam naprawdę dużo czasu i kosztował mnóstwo sił.. Skończyły mi się nawet słodycze i robiłem się wściekły z głodu!
W końcu znaleźliśmy informację turystyczną, gdzie dało się kupić słodycze.. zjadłem paczkę ciastek i doczołgałem się na stację benzynową, gdzie dało się kupić ciepłe hot-dogi. Zjadłem dwa i szczęśliwy dojechałem do miejsca przeznaczenia (mimo mocnej ulewy).
Wieczorem zrobiliśmy pranie, napaliliśmy w piecu (bo dziś mamy:D) i ugotowaliśmy pół paczki makaronu. Ja jeszcze wyserwisowałem rowery i teraz chillujemy.
Dziś mam Internet udostępniony z telefonu, wiec zdjęć nie będzie 😉

EDIT:
Dziś Internet jest, więc uzupełniam galerię;)

Jorpeland – Lyebotn

Wczorajszy etap zaczął się od ostrej wspinaczki. Musieliśmy podjechać ponad 200 metrów. W nagrodę czekał na nas równie długi zjazd po asfaltowo-szutrowej drodze z bardzo ciasnymi zakrętami. Następni wyjechaliśmy na płaską drogę asfaltową, z której roztaczały się przecudowne widoki. Potem morderczy podjazd – 600m i szybki zjazd do Sognesand (?), gdzie spędziliśmy dwie godziny czekając na prom do docelowej miejscowości. Nasz nocleg okazał się być w bajecznym miejscu, w XIX-wiecznym domu w otoczeniu gór.
W tym kraju jest wielki problem – dzisiaj, do najbliższego sklepu mamy koło 40 kilometrów… o restauracji nawet nie myślę!

Sandnes – Jorpeland

Po przylocie do Stavanger i złożeniu rowerów, postanowiliśmy zrobić krótki rekonesans.
Rano ruszyliśmy we właściwą drogę. Aura rozpieszczała nas słońcem i wspaniałymi widokami.
Początkowo trasa była płaska, jednak póżnij zaczęły się interwałowe podjazdy.

Norwegio, nadchodzę!

Z racji tego, że przez ostatnie miesiące, jeżdżę głownie po starych trasach, nic nie wrzucam na bloga.
Teraz jednak nadchodzi okres, gdy posty będą wrzucane tu codziennie. Jutro wylatuję na dziewięciodniową wyprawę do Norwegii. Nie mogę się już doczekać!