Archiwum miesiąca: kwiecień 2019

Wąwóz Vintgar i jezioro Bohinj

W ostatnim etapie naszej wyprawy, znowu odwiedziliśmy Słowenię. Tym razem wybór padł na piesze zwiedzanie wąwozu Vintgar oraz rowerowa wycieczka nad jezioro Bohinj.
Zatrzymaliśmy się w miejscowości Žirovnica. Po przejeździe z Karlobagu byliśmy strasznie głodni, dlatego zanim poszliśmy się zameldować, poszliśmy zjeść obiad w pizzerii, która była pod ośrodkiem. Kiedy po obiedzie poszliśmy się zameldować, usłyszeliśmy, że można to zrobić od 18, a jest 15 i mamy sobie iść. Pojechaliśmy więc zwiedzić wąwóz. Miejsce to widzieliśmy kilka lat temu z góry, kiedy jechaliśmy do Bledu i skończyła nam się droga.
Sam wąwóz jest bardzo pięknym miejscem. Polecam każdemu.
Kiedy wróciliśmy do ośrodka, przywitała nas inna pani, oznajmiając, że rozmawiała z właścicielką, że tu jest remont i że mamy sobie iść do niej. Powiedziała też, że ten ośrodek to nora, a ona ma dużo fajniejszy apartament. Byliśmy nieco zdziwieni, ale po kilku minutach rozmowy, stwierdziliśmy, że możemy się przenieść, pod warunkiem, że dostaniemy śniadanie w dniu wyjazdu. Pani niechętnie, ale się zgodziła.
Jej pensjonat okazał się być bardzo przytulny. Mieliśmy dla siebie trzy pokoje i łazienkę.
Rano wyruszyliśmy w podróż nad jezioro. Jechało się jak zawsze w Słowenii – przyjemnie, pośród zielonych łąk, z widokiem na góry. W tym wypadku widzieliśmy Trygława. Po drodze, minęliśmy jeszcze jezioro w Bledzie.
Dziwne było to, że wycieczka odbyła się bez większych problemów. Nad jeziorem Bohinj posiedzieliśmy w uroczej knajpce, poleżeliśmy na wielkich leżakach i wróciliśmy późnym wieczorem.
Rano okazało się, że właścicielka pensjonatu zrobiła nam śniadanie, jak dla armii – jajecznica z pięciu jaj, smażone kiełbaski… dla jednej osoby! Była bardzo niezadowolona, jak usłyszała, że najemy się tym oboje. Żebyśmy nie byli zbyt głodni w drodze, dostaliśmy jeszcze domowe ciasto.
To kolejne miejsce w Słowenii, które będę bardzo dobrze wspominał.
Samą wyprawę uważam za udaną. Mimo, że mieliśmy wiele problemów ze zdrowiem, sprzętem i losem, przejechaliśmy ponad 750km i nie mogliśmy narzekać na nudę. Ludzie mieszkający na Bałkanach są bardzo mili i otwarci.
Nie mogę się doczekać powrotu w tamten rejon 🙂

Karlobag i wyspa Rab

Właściciele pensjonatu w Mostarze pożegnali nas rano z uśmiechem.
Niestety pogoda znowu nie dopisywała. Często kropił deszcz i wiał bardzo silny wiatr.
Do Karlobagu dotarliśmy późnym popołudniem. Okazało się, że nasz hotel i pobliska pizzeria to jedyne czynne miejsca, w których można coś zjeść. Z racji tego, że w hotelu, z powodu kolejki, trzeba było czekać ponad godzinę na posiłek, wybraliśmy się do pizzerii. Pizza była przeciętna, ale tania i duża. Po obiedzie, moja towarzyszka stwierdziła, że wciąż źle się czuje i dzisiaj zostanie. Ja wyskoczyłem na krótką jazdę, około 20 kilometrową. Wiało potwornie. Zimne, górskie powietrze zstępowało z dużym impetem w dół, w rejony ciepłego morza. Trudno było utrzymać się na drodze. Kiedy zdarzał się podjazd z wiatrem, mogłem podjeżdżać na wysokich biegach, na 5% zjeździe pod wiatr, musiałem pedałować i to na niskim przełożeniu.
Następnego dnia, świeciło ładne słońce i wiatr nieco ucichł, dlatego moja towarzyszka zdecydowała się na przejazd kilku kilometrów ze mną.
Jechaliśmy wzdłuż morza. Po kilku kilometrach wspinaczki, zostałem sam. Dotarłem do promu i przeprawiłem się na wyspę Rab. Tam zorientowałem się, że to musi być jakaś imprezownia bo widziałem sporo plakatów w stylu „wakacje dla dorosłych”.
Po kilku kilometrach dotarłem do miasteczka Rab. Bardzo ładne, stare zabytkowe miasto.
Powrót był ciekawy. Najpierw przyjechałem na prom chwilę po tym, jak jeden właśnie uciekł, a potem… zrobiło się ciemno, a ja nie miałem świateł do jazdy na noc. Jechałem w całkowitej ciemności, bardzo wolno. Na szczęście dojechałem cało i bezpiecznie.
Po Karlobagu został nam już tylko jeden etap, w jakże pięknej Słowenii.