Plan na najbliższe dwa dni zakładał przejazd około 100 kilometrów do Mostaru, zwiedzanie go na nogach pierwszego dnia oraz wyprawa rowerowa do Medjugorie dnia drugiego.
Rano okazało się jednak, że moja towarzyszka jest mocno przeziębiona.
Przenieśliśmy się do Mostaru. Podjechaliśmy pod adres, który miał być naszym hotelem. Był on oddalony o jakieś 3 kilometry od głównej atrakcji miasta. Na miejscu okazało się, że jest to ogromny, betonowy budynek. Obok niego jest śmietnisko, pełno rozbitych butelek i zataczający się ludzie. Spróbowaliśmy dojść pod dokładny adres hotelu. Okazało się, że drzwi w klatce, w której miał się on znajdować, nie mają szyby. Stwierdziliśmy wtedy, że wolimy przenieść bliżej centrum. Poszliśmy na stację benzynową, gdzie był darmowy Internet i znaleźliśmy nocleg, oddalony 500 metrów od mostu.
Naszymi gospodarzami byli bardzo mili ludzie. Porozmawiali z nami, powiedzieli, gdzie najlepiej iść na obiad i opowiedzieli, jak wygląda branża hotelarska w mieście.
Mostar to miasto kontrastów. Z jednej strony można podziwiać most, który został po wojnie odrestaurowany, a z drugiej można zobaczyć mnóstwo budynków z lejami po pociskach artyleryjskich (bo o śladach kul Kałasznikowa nawet nie ma co mówić bo są praktycznie wszędzie). Na mieście zjedliśmy pyszny obiad, potem zrobiliśmy zakupy na pobliskim targowisku.
Po powrocie, mogłem wykazać się umiejętnościami informatycznymi – musiałem postawić sobie serwer VPN by móc obejrzeć na żywo finał Mistrzostw Świata w Piłce Siatkowej, gdzie nasi rodacy, zdobyli złoto.
Rano okazało się, że koleżanka czuje się na tyle źle, że zostaje w hotelu, a ja do Medjugorie jadę sam.
Wyjazd z miasta nie był najprzyjemniejszy, jednak tuż za nim zaczęła się gruntowa ścieżka rowerowa, która ciągnęła mnie wzdłuż rzeki, z dala od cywilizacji. Po kilku kolejnych kilometrach, wróciłem na asfalt. Zaczął się długi podjazd, z którego mogłem podziwiać panoramę gór, które wyglądały jak ogromny kanion, prehistorycznej rzeki. Potem moja trasa przebiegała przez wioski, gdzie musiałem uciekać przed ogromnym psem.
Do sanktuarium Maryjnego dojechałem w miarę szybko. Bardzo chciałem wejść do środka, odmówić chociaż symboliczną Zdrowaśkę. Nie miałem jednak gdzie zostawić roweru. Wpadłem wtedy na pomysł. Poszedłem na plac, gdzie akurat odbywała się msza, znalazłem siedzącego zakonnika, rozmawiającego z jakąś panią i na migi poprosiłem by popilnowali mi pojazdu. Spędziłem w środku kilkanaście minut, potem odnalazłem rower i ruszyłem w drogę powrotną.
Na niebie zaczęły krążyć burzowe chmury, dlatego zrezygnowałem z powrotu dłuższą i nieznaną drogą. Podczas powrotu, najpierw mało nie wjechał we mnie pojazd wojskowy, a potem zobaczyły mnie trzy dzikie psy. Nie bardzo wiedziały co ze mną zrobić, na szczęście, zanim stwierdziły, że mnie pogryzą, nadjechało auto, które doskonale wiedziało, że mam kłopot i przejechało wolno obok nich tak, żebym był odgrodzony i żebym mógł uciec. Podziękowałem panu kierowcy, on pozdrowił mnie klaksonem i dalsza droga przebiegła już bez przeszkód.
Wracając zajechałem jeszcze na most by mieć zdjęcie z nim i rowerem. Niestety, jest troszkę obcięte, ale jest 🙂
Po powrocie znowu poszliśmy z koleżanką na obiad i zakupy. Potem spakowaliśmy się i uznaliśmy, że następny etap będzie spokojny i bez niespodziewanych przygód…
Archiwum miesiąca: marzec 2019
Powrót nad Adriatyk
Podczas powrotu na chorwackie wybrzeże, nasze obawy z dnia poprzedniego potwierdziły się. W górach było bardzo zimno, mimo słońca na błękitnym niebie.
Do miejscowości Ploče, naszego następnego przystanku, dojechaliśmy późnym wieczorem. Przejechaliśmy przy okazji całą Czarnogórę i kawał Bośni. Czarnogóra jest przepiękna. Ploče, wybraliśmy bo było blisko Mostaru, naszego kolejnego przystanku i nie było Dubrovnikiem, gdzie średnio dalibyśmy radę rowerami. Na miejscu przeżyliśmy małe zdziwienie. Nasz hotel był od kilku dni zamknięty bo było po sezonie, ale właścicielka postanowiła zrobić wyjątek i przygotowała dla nas pokoje.
Następnego dnia, mieliśmy przejechać około 50 kilometrów po okolicy. Z racji tego, że w hotelu nie było śniadań, pojechaliśmy do restauracji. Po śniadaniu odwiedziliśmy piekarnię, gdzie kupiłem lokalny burek i jakieś ciastka. Dalej pojechaliśmy wzdłuż linii morza, przez port i stację kolejową. Wjechaliśmy w końcu na drogę szutrową, która miała nas zabrać poza miasto, nad znajdujące się w pobliżu jeziorka i dalej, gdzie nas rowery zaniosą. Szuter ten był jednak dziwny, Szedł wzdłuż autostrady, momentami był zarośnięty, a po trzech kilometrach się skończył i musieliśmy zawracać. W trakcie odwrotu spostrzegłem, że moja towarzyszka ma mało powietrza w tylnej oponie. Po chwili okazało się, że w przedniej też. Zawsze wozimy po jednej zapasowej dętce, więc jeszcze było spoko. Po kilku minutach okazało się, że ja też mam flaki. Postanowiliśmy, że wyprowadzimy rowery na normalną drogę, założę koleżance nowe dętki, ona pojedzie po karton dętek, który mam w aucie, a ja w tym czasie postoję w słońcu. Okazało się, że w moim tylnym kole, było 10, w przednim 4, u towarzyszki z tyłu 8 i z przodu 5 dziwnych kolców. Wszystkie bardzo ostre i bardzo twarde.
Po prawie dwóch godzinach, mogliśmy kontynuować jazdę. Jechaliśmy pośród gajów oliwnych i sadów pełnych fig i granatów. W jednym z gajów… przebiłem przednią oponę.
Potem dojechaliśmy nad jeziorka, bardzo ładne miejsce. Kiedy wracaliśmy.. złapałem kolejną gumę, tym razem z tyłu.
Byłem już mocno poirytowany i postanowiłem, że wracamy. Z resztą, robiło się już późno.
Następnego dnia przypadały urodziny mojej koleżanki oraz moje imieniny. Wymyśliła ona, że popłyniemy promem to miejscowości Trpanj i pojedziemy na drugą stronę półwyspu. Przed wyjazdem sprawdziliśmy, o której mamy promy powrotne i uznaliśmy, że najbardziej pasuje nam ten o 19.
Już sama miejscowość Trpanj była prześliczna, a dalej było tylko lepiej… Tylko znowu załapałem się na kolec w oponie.
Po szybkiej zmianie dętki i kilkuset metrach w górę, znaleźliśmy się na drugiej stronie wyspy. Tam było przepięknie. Dookoła winnice, widok na Adriatyk, mnóstwo zieleni. Chcieliśmy zwiedzić jakąś winnicę, niestety, wszystkie były zamknięte bo skończył się sezon. 😉
W miejscowości Trstenik zatrzymaliśmy się na obiad, o dziwo, naleźliśmy otwartą restaurację.
Potem trzeba było już wracać bo zbliżał się prom.
W trakcie powrotu, dla odmiany, koleżanka złapała gumę. Wymieniliśmy dętkę i ruszyliśmy bo czasu było naprawdę mało.
Dojechaliśmy 30 minut przed czasem i ku naszemu zdziwieniu, zobaczyliśmy, że prom odpływa.
W kasie biletowej dowiedzieliśmy się, ze na Internecie, rozkłady są nieprawidłowe…
Do następnego promu mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny, więc postanowiliśmy pójść na kolację.
Do hotelu wróciliśmy dość późno, jednak po bardzo udanym dniu.
Głodni przygód, które czekały na nas w Mostarze!