Archiwum miesiąca: luty 2019

Mojkovac

Następny dzień pokazał jednak, że powinienem się przejąć objawami przeziębienia.
Rano obudziłem się z mocnym bólem zatok.
Tego dnia, zaplanowane mieliśmy zwiedzanie Podgoricy, jednak stwierdziliśmy, że wolimy zostać na plaży. Towarzyszka, żeby się opalić, ja, żeby wygrzać zatoki. Niestety, około godziny 13 zaczął padać deszcz, dlatego postanowiliśmy zjeść obiad i ruszyć w drogę.
Ledwo wjechaliśmy na wzgórza otaczające Kotor, uderzył nas bardzo silny wiatr. Nie było łatwo prowadzić w nim auto z boksem. Zaczęła też mocno spadać temperatura. W okolicach Podgoricy, napotkaliśmy coś na kształt burzy piaskowej. Wszędzie było mnóstwo, nawianego z pobliskich wzgórz, pyłu. Czasami widoczność spadała do kilkudziesięciu metrów, nie działała sygnalizacja świetlna, było wesoło.
Tuż za Stolicą, temperatura wynosiła już tylko 17 stopni Celsjusza, a im bardziej wjeżdżaliśmy w góry, tym było zimniej i bardziej deszczowo. Minimalna, odnotowana przeze mnie temperatura to 3,5 stopnia. Trochę się obawiałem bo byłem na letnich oponach.. 😉
Dodatkowo zatoki naprawdę dały mi czadu. Miałem wrażenie, że zaraz wyskoczą mi z głowy.
W pewnym momencie, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Zacząłem mówić do pana z obsługi po angielsku, na co usłyszałem 'Ty Polak, mów pa swojemu’. Rzeczywiście, on mówił po swojemu, ja po swojemu i rozumieliśmy się!
Do miejsca przeznaczenia przyjechaliśmy po 18. Z powodu gęstych chmur i deszczu, było już ciemno i zimno.
Właściciel naszego noclegu nie do końca umiał się z nami dogadać, ale zaproponował nam kolacje i śniadania własnej, za 6 Euro od głowy. Byliśmy zmęczeni, mi ból zatok nie dawał żyć, dlatego stwierdziliśmy, że kupimy kolację, chociaż spodziewaliśmy się kanapki z dżemem czy czegoś w tym stylu.
O 20 przyjechał z żoną, czterema stekami ze świni, wiaderkiem frytek, grillowaną papryką z serem i koszykiem chleba (patrz foto w galerii). Wszystko było pyszne. Nie bardzo wiedzieliśmy, po co do tego był chleb, ale jak go spróbowaliśmy to zrozumieliśmy, zjedliśmy cały, suchy! Całe to jedzenie zapiliśmy jeszcze winem, sprezentowanym przez właściciela.
Następnego dnia, zatoki tak mi się dały we znaki, że nawet nie wyszedłem z domu, a moja towarzyszka postanowiła zostać i poczytać książkę. Na szczęście, mieliśmy grzejniki elektryczne, więc zrobiłem w swoim pokoju saunę. Następnego dnia rano mogłem już jeździć.
Z racji tego, że wypadł nam jeden dzień musieliśmy wybrać między długim dystansem po asfalcie, a krótszym, w parku narodowym. Wybraliśmy opcję numer dwa.
Jeszcze przed śniadaniem, zakupionym od właściciela posesji, złożyłem rowery. Nie było zbyt łatwo bo na zewnątrz temperatura wynosiła 3,5 stopnia Celsjusza. Prognozy mówiły, że około 11 temperatura wzrośnie powyżej 10 stopni, dlatego postanowiliśmy poczekać.
Rzeczywiście, bliżej południa, było cieplej. Bez problemu dotarliśmy do granic parku. Tam zaczęło się robić stromo. W zasadzie, przez cały czas mieliśmy szutrowy podjazd, mający 8-17%. Długi okres prowadził on wśród drzew, gdzie temperatura spadała do około 8 stopni. W końcu jednak drzewa się skończyły i pojawiły się przepiękne widoki i… silny wiatr.
Około 14 dotarliśmy do schroniska, gdzie mogliśmy się trochę zagrzać (bo na wysokości ~2000m było około 5 stopni), zjeść gorącą zupę i wypić herbatę.
Podjęliśmy decyzję, że jedziemy dalej. I to był błąd.. 😉
Tuż za schroniskiem, droga pięła się jeszcze bardziej. Widzieliśmy rozległe hale górskie, na których wypasały się zwierzęta. Czasami mijały nas auta terenowe.
Na wysokości około 2000mnpm wiało naprawdę mocno. Momentami, trudno było się utrzymać na rowerze. Temperatura spadła w okolicę 0 (ciężko powiedzieć, jaka była odczuwalna przy tak silnym wietrze).
W końcu zaczął się zjazd. Niestety, kamienisty szuter, silny wiatr, niska temperatura i duże nachylenie terenu, nie pomagały w szybkim powrocie. Miałem tylko krótkie rękawiczki, dlatego po kilku minutach trzymania palców na klamkach hamulcowych przestałem czuć, z jaką mocą je naciskam. Wiedziałem, że jest dobrze bo nie rozpędzałem się za mocno, ani nie hamowałem.
Zaczęło robić się późno, ale do domu mieliśmy już około 25 km i teoretycznie, cały czas miało być z górki. W pewnym momencie droga nawet się wypłaszczyła i dało się jechać szybko. Wtedy przeżyliśmy pierwsze zdziwienie – GPS kazał nam jechać prosto, mimo, że główna droga odbijała w prawo. Jechaliśmy więc chwilę, aż dojechaliśmy to bardzo stromego miejsca, w którym droga się kończyła.. Na mapie szybko znaleźliśmy, że był to „skrót” głównej drogi, na którą wróciliśmy. W końcu dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zaczęła znowu piąć się w górę. Nie byłem najszczęśliwszy. Było już po 18, mieliśmy przed sobą około 19 km, z czego większość przez las. Po przejechaniu kolejnych 350m w pionie, znaleźliśmy się na rozstaju dróg. Po raz kolejny, nawigacja zmuszała nas do jazdy tą najsłabiej wyglądającą. Ruszyliśmy. Po kilkuset metrach, nasz szuter zmienił się w drogę wyjeżdżoną przez auta, potem w taką, wydeptaną przez króliki by w końcu być ścieżką ginącą między drzewami. Tym razem na mapie nie było alternatywy. Pomyśleliśmy, że może tylko kawałek drogi zarósł i spróbowaliśmy przeprawić się przez drzewa. Po kilkuset metrach walki o utrzymanie się na stromym zboczu, zobaczyłem, że nasz szlak niedługo będzie przecinał trzy strumienie. Wtedy stwierdziliśmy, że to za dużo i wracamy. Zaczęło być już ciemno, dlatego postanowiliśmy wyciągnąć lampki nocne i tu zaskoczenie – obie nie działały. To dziwne, bo zarówno lampka mojej towarzyszki, jak i moja, jeszcze w Kotorze były naładowane prawie na full. Mieliśmy tylko moją czołówkę.
Po kilkunastu minutach wróciliśmy na rozdroże. Tam mieliśmy drogowskaz na na trzy obiekty. Dwóch nie znalazłem na mapie, trzeci to nazwa miejscowości, oddalona o 8.3 km od naszej obecnej pozycji. Z GPS wynikało, że jest to malutka wioska, a ta droga niekoniecznie musi nadawać się dla rowerów. Dodatkowo była ona.. po drugiej stronie gór i mieliśmy stamtąd asfaltem około 50 km do naszego noclegu!
Po krótkiej analizie sytuacji: jesteśmy w górach na 1750m, wieje silny wiatr, jest temperatura poniżej 0, jesteśmy na drugiej stronie gór i nie mamy odpowiedniej odzieży ani śpiworów żeby przetrwać noc, postanowiliśmy wezwać pomoc.
Na początku pomyśleliśmy o właścicielu naszej rezydencji, ale szybko stwierdziliśmy, że nie damy rady się dogadać. Na dodatek, telefon nie miał zasięgu. Podjęliśmy decyzję, o zadzwonieniu na 112. Ten numer działa, nawet jak jest się poza zasięgiem. Stwierdziliśmy, że poniesiemy koszty naszej głupoty i profesjonalnej akcji ratunkowej.
Pod numerem alarmowym, bez problemu dogadałem się z panią. Poinformowałem ją, że jesteśmy turystami z Polski, że zabłądziliśmy, że stoimy przy rozstaju takiego i takiego szlaku, niedaleko jest jeziorko, podaliśmy pozycję GPS. Pani sprawdziła, że mój telefon nie jest widoczny na żadnym BTS. Poprosiła o telefon za 10 minut, w celu potwierdzenia akcji ratunkowej. Zadzwoniłem, pani potwierdziła, że ekipa ratownicza już jedzie. Poprosiła o włączenie wszystkich świateł i cierpliwość.
Czekaliśmy więc. W zasadzie, założyliśmy ubrania przeciwdeszczowe (nieźle chronią od wiatru) i zaczęliśmy chodzić w kółko bo temperatura po zmroku wynosiła -2.
Po kilkunastu minutach, na drugim brzegu jeziora zobaczyłem coś, co wyglądało jak dron. Zacząłem więc w niego świecić czołówką bo stwierdziliśmy, że to ratownicy nas szukają…
Niestety, po chwili zniknął i więcej się nie pojawił. Po około 45 minutach, koleżanka dostrzegła niebieskie światło i krzyknęła z radości: „Jadą!”.
Naszymi ratownikami, okazali się być strażacy. Przyjechali autem typu pickup, przerobionym na wóz strażacki. Auto nie było przystosowane do transportu rowerów, ale nasi słowiańscy bracia, uruchomili wyobraźnię, wrzucili rowery na górę i przywiązali je wężami strażackimi. W międzyczasie, powiedziałem do koleżanki: „Ty, oni są na*ebani!”. Na początku nie chciała wierzyć, ale potem przyznała mi rację. Koniec końców okazało się, że tylko jeden z nich jest pijany. Kierowca.
Ruszyliśmy, zaczęliśmy tłumaczyć w języku polskim, oni odpowiadali po swojemu i rozumieliśmy się. Z racji tego, że mogłoby to jakimś cudem dotrzeć do ich przełożonych i mogliby mieć kłopoty, nie podam ich imion, marki auta ani miejscowości, z której byli.
Panowie zapytali, gdzie nas odwieźć. Poprosiliśmy o podwózkę do miejsca noclegu. Kierowca od razu powiedział, że nie da rady. Stwierdziłem, że nie chce po pijaku jechać tak daleko.
Drugi natomiast wyciągnął paczkę fajek i chciał nas poczęstować. Odmówiliśmy bo oboje nie palimy. Kierowca jednak miał ochotę zapalić i po kilku zaciągnięciach, zatrzymał się, wysiadł z auta i zwymiotował. Po chwili wrócił i jakby nigdy nic kontynuował jazdę. Droga była bardzo stroma i dziurawa, aż zrobiło mi się niedobrze. Kiedy zjechaliśmy niżej, strażacy odzyskali zasięg w telefonach, usłyszeliśmy jak jeden dzwoni do kogoś i opowiada o nas. Kiedy się rozłączył wyjaśnił nam, że rozmawiał z szefem, że oni nie mogą nas odwieźć, ponieważ strażakom nie wolno opuszczać swojego rejonu. Powiedział też, że dzisiaj na pewno trafimy na naszą agroturystykę, ale póki co szef musi zadzwonić do swojego szefa z Podgoricy i uzgodnić co i jak. Po kilkudziesięciu minutach jazdy dotarliśmy do bazy. Tam było widać, że impreza trwa;)
Muszę przyznać, że było bardzo miło. Zostaliśmy nakarmieni, dostaliśmy herbatę, włączono nam wielki, elektryczny grzejnik. Panowie strażacy zabawiali nas rozmową.
W końcu jeden z nich powiedział, że za kilka minut przyjedzie patrol policyjny i zabierze nas tam, gdzie chcemy.
Kilka minut później podjechało dwóch panów Oplem Astra IV Sedan. Oznajmili, że rowerów nie wezmą bo się nie zmieszczą. Nie mieliśmy z tym problemu bo strażacy byli tak mili, że wiedzieliśmy, że będą one bezpieczne.
Jazdę zaczęliśmy od tego, że panowie oznajmili nam, że jak mają tak daleko jechać to jadą najpierw na kawę… Podjechali pod dom jednego z nich i poszli sobie na kilka minut. Po powrocie odwieźli nas… szybko. W Czarnogórze, poza terenem zabudowanym, można jechać maksymalnie 80 km/h. Oni jechali 120. W miejscowości, gdzie na wjeździe było ograniczenie do 40 km/h, oni jechali 92. Kiedy na górskiej drodze , na serpentynie wyskoczyła przed nami ciężarówka, włączyli koguty, wyprzedzili ją i wyłączyli je.
Dojechaliśmy bardzo szybko 😉
Następnego dnia postanowiliśmy pojechać po rowery z prezentem… Flaszką, czekoladkami i ładnie napisaną kartką. Na miejscu wszyscy wiedzieli kim jesteśmy, wyszło do nas chyba pół remizy. Mieli nawet gdzieś, że w oddali paliła się łąka. Zastęp ruszył dopiero po kilku minutach. Trzech strażaków asystowało mi przy składaniu rowerów. Nasłuchaliśmy się, jakie one są lekkie i jakie musiały być drogie.
Kiedy wszystko było spakowane, wyciągnęliśmy prezenty i chcieliśmy wręczyć obecnym strażakom. Ci jednak stwierdzili, że prezenty należy zanieść do komendanta. Zaprowadzili nas do jego biura. Tam komendant przywitał nas, zapytał czy wszystko w porządku, czy akcja była profesjonalna (odpowiedzieliśmy, że bardzo, a zwłaszcza pan kierowca i ten drugi :D), zaproponował nam jeszcze kawę, ale odmówiliśmy, gdyż spieszyliśmy się ku następnym przygodom.
Jeszcze w nocy sprawdziliśmy, że nasz w naszym następnym, planowanym miejscu pobytu,
Žabljaku, temperatura w dzień wyniesie -1, więc postanowiliśmy wrócić nad chorwackie wybrzeże, tam będzie spokój i sielanka i nie będzie takich przygód, prawda..?