Archiwum miesiąca: marzec 2014

Prace w garażu

Udało mi się wrócić do Szczecina. Póki co nie mogę niestety jeździć bo jestem chory. Choroba sprawiła, że znalazłem w końcu czas na serwis amortyzatora, który po dwóch sezonach zrobił się sztywny od brudu. Na początku myślałem o wymianie uszczelek i tulejek, jednak później stwierdziłem, że szkoda pieniędzy. Rozłożenie i czyszczenie mojego Suntoura XCR to banał i nawet nie będę się nad tym rozwodził. Przy okazji wyszło na jaw, że Pszczółka ma również zużyte stery, więc musiałem dokonać zakupu. Tak wyszło, że kupiłem WCSy. Myślę, że teraz czas kupić do kompletu mostek i kierownice.
Co do amortyzatora – po wyczyszczeniu go zrobił się tak miękki, że aż mnie denerwuje 😉
Jak wyzdrowieje (to będzie jakoś jutro ;)) to sprawdzę, jak będzie spisywał się w terenie. Mam nadzieję, że moje nadgarstki nie będą już cierpieć.

Wypad na Ślężę

W piątek dowiedziałem się, że najprawdopodobniej, moja delegacja kończy się za dwa tygodnie. Oznaczało to między innymi, że wczoraj miałem jedyną szansę zrealizować swój cel – wjechać rowerem na szczyt Ślęży – góry oddalonej o mniej więcej 40 km od Wrocławia.
Przez ostatnie dwa miesiące przejechałem około 150 km, na domiar złego, przez cały poprzedni tydzień chorowałem, stąd wiedziałem, że czeka mnie nie lada wyczyn.
Dzień wcześniej kupiłem 3 podwójne Snickersy, mały bochenek chleba, ser topiony i wędlinę, z których zrobiłem pięć kanapek, do picia wziąłem 1,5 litra wody (pół wlałem do bidonu i dorzuciłem, do którego dorzuciłem witaminę C) – w końcu na takiej wyprawie trzeba coś jeść i pić;)
Podróż zacząłem około 9 z Placu Solnego. Większość trasy jechałem pod wiatr, o którym prognozy mówiły, że ma siłę 3-5 m/s. Już przed chorobą, w ramach przygotowań, odbyłem dwie jazdy w tamte okolice, dlatego dobrze wiedziałem jak wyjechać. Dalszą część wyprawy odbywałem z mapami Google’a w uszach – pokazały w końcu, że wiedzą jak tam dojechać. W trakcie jazdy okazało się jednak, że kłamały! To co ich zdaniem miało być drogą na szczyt, było trakcją wysokiego napięcia, doprowadzającą prąd do znajdującego się na nim RTCN. Przez około 45 minut błądziłem po lesie, nie widząc ani jednej osoby po drogach, po których jechało się z wielką trudnością – były to kamieniste szlaki, z luźnymi kamieniami i mnóstwem dziur przykrytych liśćmi. W końcu, gdy spotkałem dwie panie, usłyszałem, że jadę w złą stronę. Udzieliły mi one wskazówek, jak dojechać na szczyt i w końcu zacząłem podążać we właściwą stronę, W zasadzie byłem jakieś 45 minut piechotą od szczytu. Jednak byłem już tak zmęczony, że się poddałem i stwierdziłem, że trzeba wracać (zwłaszcza, gdy każdy mówił, że nie da się tam wjechać i będę musiał wciągać rower na szczyt).
Powrót był bardzo przyjemny (chociaż byłem już ekstremalnie zmęczony). Dzięki temu, że zaczął się od zjazdu, trwającego 5 km i płaskiego terenu później (ta trasa aż pod samą górę jest praktycznie jak stół bilardowy) pobiłem kilka swoich rekordów życiowych.
Było całkiem fajnie. Po powrocie nie miałem już siły na nic, jednak rozpierała mnie duma, że dałem radę.
Załączam link do trasy i kilka zdjęć

20140301_113250 20140301_114156

20140301_120250 20140301_121217 20140301_135901