Archiwum miesiąca: grudzień 2018

Boka Kotorska

Po Makarskiej, przyszedł czas na gwóźdź programu – Zatokę Kotorską. 
Już sam zjazd do zatoki robił wrażenie. Do hotelu dotarliśmy z małymi trudnościami – GPS pokazał złą lokalizację. Na szczęście, w Czarnogórze łatwo się porozumieć z ludźmi.
Sam hotel miał trzy gwiazdki. Szef świetnie mówił po angielsku. Wystrój klatki schodowej, przypominał jednak polskie hotele w latach 90-tych. Sam pokój był jednak przytulny.
Postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji hotelowej i zwiedzić średniowieczny Kotor.
Twierdza, zwłaszcza po zmierzchu, robi ogromne wrażenie. Poszwędaliśmy się po niej kilka godzin, zjedliśmy lody o smaku lawendowym, a Bianka kupiła sobie pamiątki.
Następnego okazało się, że w rowerze mojej towarzyszki, odpadła nóżka i zgubiliśmy śruby do przykręcenia jej. Poszedłem więc do właściciela hotelu, opowiedziałem o zaistniałej sytuacji i zapytałem, gdzie znajdę sklep ze śrubami. Ten wysłuchał mnie i powiedział, że nie muszę szukać żadnego sklepu. Zaprowadził mnie do swojego garażu, pokazał gdzie znajdują się śruby i narzędzia, powiedział, że mogę użyć wszystkich narzędzi, pod warunkiem, że odłożę je na miejsce, a jak znajdę śruby to mam sobie wziąć.
Znalazłem trochę za długie, więc przyciąłem je szlifierką kątową.
Sama trasa była tego dnia bardzo malownicza. Przez długi czas mogliśmy jechać rowerami nad samym brzegiem. Po drodze mijaliśmy knajpki i przystanie jachtowe. Dotarliśmy do miejscowości Herceg-Novi i Igalo, tuż przy granicy z Chorwacją. Powrót skróciliśmy sobie biorąc prom. Po drodze jednak, postanowiłem się trochę powygłupiać i… skończyło się to wywrotką i całkiem mocno krwawiącym łokciem.
Do hotelu wróciliśmy o zmierzchu, Bianka jednak chciała dokupić sobie pamiątek, więc pojechaliśmy do twierdzy rowerami. Nie można tam co prawda jeździć rowerem, ale spokojnie popchaliśmy nasze rumaki. Po powrocie mogłem podziwiać, jak wielki prom zawija do portu.
Drugi dzień jazdy to druga strona zatoki. Dojechaliśmy do miejscowości Tivat, gdzie podziwiać mogliśmy wielkie, luksusowe jachty. Dalej zatoka była już mniej atrakcyjna, a w końcu dojechaliśmy do bramy bazy wojskowej i musieliśmy zawrócić. Pojechaliśmy na punkt widokowy,  z którego widać prawie całą zatokę. Niestety, z powodu zbliżających się ciemności, skończyliśmy w połowie podjazdu. Zanim jednak nastąpił odwrót, mogliśmy podziwiać zachód słońca.
Po powrocie poszliśmy do hotelowej restauracji, gdzie mogliśmy porozmawiać z kelnerem. Czarnogórcy są bardzo otwartymi ludźmi. Ten opowiedział nam, że pochodzi z okolic naszego następnego przystanku i powiedział, że dzisiaj jest ostatni wieczór sezonu. Powiedział też, że od jutra, przewidziane jest małe załamanie pogody w Kotorze, ale w miejscu, do którego się udajemy powinno być spoko.
Po powrocie zacząłem czuć się, jakby rozkładało mnie przeziębienie, ale kto by się tym przejmował na wakacjach na południu Europy, prawda..?

Makarska i Park Narodowy Biokovo

Następna miejscowość odwiedzona przez nas to Makarska, a w zasadzie jej okolice.
Plan zakładał, że spędzimy tam dwa dni. Pierwszego, po przyjeździe, poszliśmy odpocząć na plaży. Pozwoliłem sobie nawet na długą kąpiel w Adriatyku. Kąpiel ta była przyczyną przeziębienia, o którym będę pisał kiedyś. Pojechaliśmy też autem na kolację i wieczorne zwiedzanie Makarskiej.
Drugi dzień to rowerowanie do Parku Biokovo, na górę świętego Jerzego. Była to pierwsza wspólna jazda z moją towarzyszką.
Była to bardzo malownicza trasa. Przez większość czasu z jednej strony widać było morze, z drugiej skaliste góry. Trasa prowadziła też, przez kilka urokliwych miejscowości.
Na samym wjeździe do Parku, spotkało nas małe rozczarowanie – musieliśmy zapłacić za wjazd rowerami. Jeszcze kilka lat temu, rowerami można było wjechać tam za darmo, niestety już tak nie jest. Tuż za szlabanem wjazdowym, widzieliśmy ślady wielkiego pożaru sprzed kilku lat. Całkiem spory teren pozbawiony był drzew, a kawałek dalej widzieliśmy bardzo dużo osmolonych roślin.
Mniej więcej w połowie trasy zatrzymaliśmy się na obiad w znajdującej się w parku, całkiem sympatycznej knajpce. Potem zaczęła się ostra wspinaczka. Na szczęście tego dnia, temperatura nie przekraczała 35 stopni Celsjusza i wiał przyjemny wiatr od morza. Może to dobry pomysł, że wybraliśmy się tam w drugiej połowie września 🙂
Jakość samej drogi pozostawiała wiele do życzenia. Dziurawy asfalt, barierki pamiętające czasy Jugosławii itd. Na szczęście widoki rekompensowały wszystko.
W końcu osiągnęliśmy koniec drogi, na którym znajduje się punkt widokowy. Na sam szczyt wjechać się nie da, bo stoi na nim olbrzymi nadajnik radiowy i ośrodek jest zamknięty. Nie  spędziliśmy tam jednak zbyt wiele czasu bo w oddali widać było chmury burzowe i słychać było grzmoty. Zrobiliśmy pamiątkowe fotki, porozmawialiśmy chwilę z motocyklistami z Polski, którzy najpierw powiedzieli nam, że podziwiają nas, a potem podzielili z nami obawy odnośnie zjazdu.
Ten jednak, dzięki dobrym hamulcom, okazał się nie być taki straszny 🙂
Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę pod restauracją bo zobaczyliśmy tam osły. Jeden z nich dał się pogłaskać mojej towarzyszce, jednak po chwili wyczuł słodycze lub banany znajdujące się w jej sakwie i złapał zębami za nią i zaczął szarpać rowerem. Musieliśmy się szybko ewakuować. Dalsza trasa przebiegła bez zmian, a ja na kolację zjadłem w pobliskiej restauracji ogromną pizzę 🙂

Tolminska Korirta

Plan na drugi dzień wyprawy, zakładał wizytę w  Tolminskiej Koricie – wąwozie niedaleko miejscowości Zatolomin. Niestety, moja towarzyszka nie czuła się ani odrobinę lepiej i musiałem znowu pojechać sam.
Tuż za Bovcem zaczęły rozciągać się piękne łąki, ze szczytami gór w oddali. Potem natknąłem się na podgrzybki rosnące przy drodze. Tak się na nie zapatrzyłem, aż zaliczyłem upadek. 😉
Dalej mijałem znany mi sprzed kilku lat,  most niedaleko Kobaridu.  Znowu mogłem podziwiać rzekę Soča. Tym razem, z racji wielu dni bez deszczu, miała cudowną barwę.
Do samego wąwozu dojechałem dość szybko. Na wejściu, bardzo miła pani opisała trasę zwiedzania, wręczyła mapę i życzyła udanej wycieczki. Przejście trasy zajęło mi około 45 minut.
Bardzo ładne miejsce, chociaż moim zdaniem mogłoby być większe. Po wszystkim zjadłem zupę serową w pobliskiej restauracji i rozpocząłem powrót. Po drodze zajechałem jeszcze na znany mi most wiszący. Niestety, nie miał mi kto zrobić na nim zdjęcia.