Archiwum miesiąca: sierpień 2021

Cortina d’Apezzo i Tre Cime di Lavaredo

Naszym drugim celem we Włoszech była Cortina d’Ampezzo. Mój kolega polecił nam Podjazd do Rifugio di Auronzo mówiąc, że jechał tam kiedyś samochodem i musiał spory kawał drogi na jedynce, zastanawiają się, czy nie będzie musiał przejść na jazdę na wstecznym… Średnio w to uwierzyłem bo przecież nie ma takich gór 😉
Dzień przyjazdu spędziliśmy na zwiedzaniu miejscowości. Przed zaśnięciem leżałem sobie i myślałem, że wreszcie mamy wyprawę, na której nie ma trudności, każdy etap pokonujemy bez problemów.
Podczas śniadania doświadczyliśmy pierwszego, małego dyskomfortu; Śniadanie było gościom wydawane przez szybę, a pani wydająca wydzielała każdemu kromkę chleba, plasterek sera, szynki i jajeczko. Zirytowaliśmy ją bardzo bo podchodziliśmy kilkukrotnie, ale jak tu zajechać na takim śniadaniu dalej niż do najbliższej restauracji? 😉
Na zewnątrz okazało się, że jest cudowne słońce, a droga, którą wybraliśmy, prowadziła po dawnej drodze kolejki wąskotorowej, z dala od samochodów. Napawaliśmy się pięknem przyrody i bardzo delikatnym podjazdem. Tuż przed odbiciem z drogi rowerowej na drogę SP46 znalazłem wyschnięte koryto strumienia, w którym bardzo chciałem mieć zdjęcie. Podczas powrotu na drogę poczułem dziwne chrupnięcie w korbie, jakbym uderzył o jakiś kamień. Nie było tam jednak żadnych, wystających skał. Postanowiłem to zignorować i cieszyć się krótkim zjazdem, który akurat się zaczął.
Droga SP49 przywitała nas lekkim podjazdem, który pokonaliśmy dość szybko. Dalej pojawiła się serpentyna, na której zrobiłem kilka zdjęć. Kilka sekund po tym jak ruszyłem, poczułem jak prawa noga zaczyna pompować powietrze, spod buta odrywa się SPD i musiałem stanąć. Odpadło mi lewe ramię korby. Początkowo myślałem, że wystarczy, że je dokręcę i będę mógł jechać dalej, okazało się jednak, że nie. Byłem jakieś 20 kilometrów od hotelu. Poskładałem korbę, przywiązałem ramię do ramy sznurkiem i zacząłem zjeżdżać do drogi rowerowej. Obawiałem się, że może być to już dla mnie koniec wyprawy. Przez kilka następnych kilometrów musiałem pchać swój uszkodzony rower. Na przełęczy Cimabanche spotkałem się z Bianką, która jadła obiad (uznała, że nie będzie sama podjeżdżać pod kominy). Wykonałem tam także kilka telefonów, w tym do kolegi, który polecał mi trasę. Obiecał, że postara się pomóc na tyle na ile da radę zrobić to z Polski. Po kilkudziesięciu minutach dostałem SMS, że w miejscowości Fiames czeka na mnie serwis rowerowy, który postara się pomóc, a jeśli sobie nie poradzi skieruje mnie do miejsca, gdzie na pewno mój problem zostanie rozwiązany.
Za przełęczą miałem już głównie zjazd o nachyleniu 1-2%. Odpychałem się więc od ziemi, jakbym jechał na hulajnodze. Mieliśmy też pomysł by Bianka wzięła mnie na hol, ale szybko odpuściliśmy bo było to zbyt niebezpieczne dla nas dwojga.
Po dłuższej chwili dotarłem do umówionego serwisu rowerowego, tam po rozkręceniu korby okazało się, że zerwała się jedynie śruba utrzymująca ramię, ale nie ma takiej na miejscu. Skierowano mnie do warsztatu oddalonego o około dwa kilometry z informacją, że tam na pewno będzie.
Po przebyciu dwóch kilometrów trafiłem do jednego z największych warsztatów rowerowych jakie widziałem. Prowadził go były kolarz wraz z synem. Po krótkiej analizie znaleźli śrubę, naprawili mój pojazd i chcieli za to jedynie 5EUR. Byłem w takiej euforii, że kupiłem jeszcze u nich koszulkę z napisem Dolomiti.
Po powrocie do hotelu, ustaliłem z Bianką, że następnego dnia spróbujemy wjechać pod Tre Cime di Lavaredo po raz drugi, a po drodze ona też sobie kupi koszulkę.
Następnego dnia wystartowaliśmy o czasie, zrobiliśmy zakupy w znajomym sklepie z koszulkami i ruszyliśmy dalej. Pokonaliśmy miejsce, w którym musieliśmy zawrócić, zjedliśmy obiad w przydrożnej restauracji i dojechaliśmy w okolicę jeziora Misurina, za którym zaczął się pierwszy podjazd. Dał nam się w kość, ale nie mogliśmy powiedzieć, że nas zmęczył. Prowadził on do następnego jeziora, skąd Tre Cime di Lavaredo jawiło się jako wielka ściana.
Wysokościomierz pokazywał, że jesteśmy już dość wysoko, więc po krótkiej sesji zdjęciowej, ruszyliśmy w górę ruszyliśmy w górę, by dokończyć podjazd.
Okazało się po chwili, że zanim go dokończymy, musimy zjechać w dół.
Na dole szybko przekonaliśmy się, że kolega nie żartował. Nawigacja pokazywała 12-17% przez ponad 3 kilometry! Szczęśliwie, w najgorszej sekcji nie było słońca, więc było nam łatwiej. Nasza gwiazda wyłoniła się zza chmur, kiedy byliśmy w okolicach końca drogi.
Dotarliśmy do Rifugio Auronzo, gdzie zrobiliśmy długą przerwę i zdecydowaliśmy, że z powodu ogromnej ilości turystów, odpuścimy ostatnie 100 metrów w górę. Dojechalibyśmy do kolejnego schroniska, z którego nie moglibyśmy jeździć rowerami i musielibyśmy przepychać się z setkami turystów.
Zjazd był euforyczny, prędkości mocno przekraczały 60km/h, myślę, że gdyby nie autobusy, dalibyśmy radę rozpędzić się do 70! Szkoda tylko, że był tak krótki 😉
Droga ta naprawdę okazała się jedną z najcięższych, którymi miałem okazję przejechać. Jest też piękna, jak całe Dolomity. Myślę, że dane mi będzie zmierzyć się z nią ponownie, może w czasie, kiedy nie ma tylu turystów.
Kolejnym etapem miała być Słowenia – okolice Pirana i Lesce. Okazało się jednak, że Polska wskoczyła na listę czerwonych krajów, związku z epidemią. Czy mimo to udało nam się wjechać, czy może zmieniliśmy plany? O tym będzie w następnym odcinku 😉