Powrót nad Adriatyk

Podczas powrotu na chorwackie wybrzeże, nasze obawy z dnia poprzedniego potwierdziły się. W górach było bardzo zimno, mimo słońca na błękitnym niebie.
Do miejscowości Ploče, naszego następnego przystanku, dojechaliśmy późnym wieczorem. Przejechaliśmy przy okazji całą Czarnogórę i kawał Bośni. Czarnogóra jest przepiękna. Ploče,  wybraliśmy bo było blisko Mostaru, naszego kolejnego przystanku i nie było Dubrovnikiem, gdzie średnio dalibyśmy radę rowerami. Na miejscu przeżyliśmy małe zdziwienie. Nasz hotel był od kilku dni zamknięty bo było po sezonie, ale właścicielka postanowiła zrobić wyjątek i przygotowała dla nas pokoje.
Następnego dnia, mieliśmy przejechać około 50 kilometrów po okolicy. Z racji tego, że w hotelu nie było śniadań, pojechaliśmy do restauracji. Po śniadaniu odwiedziliśmy piekarnię, gdzie kupiłem lokalny burek i jakieś ciastka. Dalej pojechaliśmy wzdłuż linii morza, przez port i stację kolejową. Wjechaliśmy w końcu na drogę szutrową, która miała nas zabrać poza miasto, nad znajdujące się w pobliżu jeziorka i dalej, gdzie nas rowery zaniosą. Szuter ten był jednak dziwny, Szedł wzdłuż autostrady, momentami był zarośnięty, a po trzech kilometrach się skończył i musieliśmy zawracać. W trakcie odwrotu spostrzegłem, że moja towarzyszka ma mało powietrza w tylnej oponie. Po chwili okazało się, że w przedniej też. Zawsze wozimy po jednej zapasowej dętce, więc jeszcze było spoko. Po kilku minutach okazało się, że ja też mam flaki. Postanowiliśmy, że wyprowadzimy rowery na normalną drogę, założę koleżance nowe dętki, ona pojedzie po karton dętek, który mam w aucie, a ja w tym czasie postoję w słońcu. Okazało się, że w moim tylnym kole, było 10, w przednim 4, u towarzyszki z tyłu 8 i z przodu 5 dziwnych kolców. Wszystkie bardzo ostre i bardzo twarde.
Po prawie dwóch godzinach, mogliśmy kontynuować jazdę. Jechaliśmy pośród gajów oliwnych i sadów pełnych fig i granatów. W jednym z gajów… przebiłem przednią oponę.
Potem dojechaliśmy nad jeziorka, bardzo ładne miejsce. Kiedy wracaliśmy.. złapałem kolejną gumę, tym razem z tyłu.
Byłem już mocno poirytowany i postanowiłem, że wracamy. Z resztą, robiło się już późno.
Następnego dnia przypadały urodziny mojej koleżanki oraz moje imieniny. Wymyśliła ona, że popłyniemy promem to miejscowości Trpanj i pojedziemy na drugą stronę półwyspu. Przed wyjazdem sprawdziliśmy, o której mamy promy powrotne i uznaliśmy, że najbardziej pasuje nam ten o 19.
Już sama miejscowość Trpanj była prześliczna, a dalej było tylko lepiej… Tylko znowu załapałem się na kolec w oponie.
Po szybkiej zmianie dętki i kilkuset metrach w górę, znaleźliśmy się na drugiej stronie wyspy. Tam było przepięknie. Dookoła winnice, widok na Adriatyk, mnóstwo zieleni. Chcieliśmy zwiedzić jakąś winnicę, niestety, wszystkie były zamknięte bo skończył się sezon. 😉
W miejscowości Trstenik zatrzymaliśmy się na obiad, o dziwo, naleźliśmy otwartą restaurację.
Potem trzeba było już wracać bo zbliżał się prom.
W trakcie powrotu, dla odmiany, koleżanka złapała gumę. Wymieniliśmy dętkę i ruszyliśmy bo czasu było naprawdę mało.
Dojechaliśmy 30 minut przed czasem i ku naszemu zdziwieniu, zobaczyliśmy, że prom odpływa.
W kasie biletowej dowiedzieliśmy się, ze na Internecie, rozkłady są nieprawidłowe…
Do następnego promu mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny, więc postanowiliśmy pójść na kolację.
Do hotelu wróciliśmy dość późno, jednak po bardzo udanym dniu.
Głodni przygód, które czekały na nas w Mostarze!


Mojkovac

Następny dzień pokazał jednak, że powinienem się przejąć objawami przeziębienia.
Rano obudziłem się z mocnym bólem zatok.
Tego dnia, zaplanowane mieliśmy zwiedzanie Podgoricy, jednak stwierdziliśmy, że wolimy zostać na plaży. Towarzyszka, żeby się opalić, ja, żeby wygrzać zatoki. Niestety, około godziny 13 zaczął padać deszcz, dlatego postanowiliśmy zjeść obiad i ruszyć w drogę.
Ledwo wjechaliśmy na wzgórza otaczające Kotor, uderzył nas bardzo silny wiatr. Nie było łatwo prowadzić w nim auto z boksem. Zaczęła też mocno spadać temperatura. W okolicach Podgoricy, napotkaliśmy coś na kształt burzy piaskowej. Wszędzie było mnóstwo, nawianego z pobliskich wzgórz, pyłu. Czasami widoczność spadała do kilkudziesięciu metrów, nie działała sygnalizacja świetlna, było wesoło.
Tuż za Stolicą, temperatura wynosiła już tylko 17 stopni Celsjusza, a im bardziej wjeżdżaliśmy w góry, tym było zimniej i bardziej deszczowo. Minimalna, odnotowana przeze mnie temperatura to 3,5 stopnia. Trochę się obawiałem bo byłem na letnich oponach.. 😉
Dodatkowo zatoki naprawdę dały mi czadu. Miałem wrażenie, że zaraz wyskoczą mi z głowy.
W pewnym momencie, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Zacząłem mówić do pana z obsługi po angielsku, na co usłyszałem 'Ty Polak, mów pa swojemu’. Rzeczywiście, on mówił po swojemu, ja po swojemu i rozumieliśmy się!
Do miejsca przeznaczenia przyjechaliśmy po 18. Z powodu gęstych chmur i deszczu, było już ciemno i zimno.
Właściciel naszego noclegu nie do końca umiał się z nami dogadać, ale zaproponował nam kolacje i śniadania własnej, za 6 Euro od głowy. Byliśmy zmęczeni, mi ból zatok nie dawał żyć, dlatego stwierdziliśmy, że kupimy kolację, chociaż spodziewaliśmy się kanapki z dżemem czy czegoś w tym stylu.
O 20 przyjechał z żoną, czterema stekami ze świni, wiaderkiem frytek, grillowaną papryką z serem i koszykiem chleba (patrz foto w galerii). Wszystko było pyszne. Nie bardzo wiedzieliśmy, po co do tego był chleb, ale jak go spróbowaliśmy to zrozumieliśmy, zjedliśmy cały, suchy! Całe to jedzenie zapiliśmy jeszcze winem, sprezentowanym przez właściciela.
Następnego dnia, zatoki tak mi się dały we znaki, że nawet nie wyszedłem z domu, a moja towarzyszka postanowiła zostać i poczytać książkę. Na szczęście, mieliśmy grzejniki elektryczne, więc zrobiłem w swoim pokoju saunę. Następnego dnia rano mogłem już jeździć.
Z racji tego, że wypadł nam jeden dzień musieliśmy wybrać między długim dystansem po asfalcie, a krótszym, w parku narodowym. Wybraliśmy opcję numer dwa.
Jeszcze przed śniadaniem, zakupionym od właściciela posesji, złożyłem rowery. Nie było zbyt łatwo bo na zewnątrz temperatura wynosiła 3,5 stopnia Celsjusza. Prognozy mówiły, że około 11 temperatura wzrośnie powyżej 10 stopni, dlatego postanowiliśmy poczekać.
Rzeczywiście, bliżej południa, było cieplej. Bez problemu dotarliśmy do granic parku. Tam zaczęło się robić stromo. W zasadzie, przez cały czas mieliśmy szutrowy podjazd, mający 8-17%. Długi okres prowadził on wśród drzew, gdzie temperatura spadała do około 8 stopni. W końcu jednak drzewa się skończyły i pojawiły się przepiękne widoki i… silny wiatr.
Około 14 dotarliśmy do schroniska, gdzie mogliśmy się trochę zagrzać (bo na wysokości ~2000m było około 5 stopni), zjeść gorącą zupę i wypić herbatę.
Podjęliśmy decyzję, że jedziemy dalej. I to był błąd.. 😉
Tuż za schroniskiem, droga pięła się jeszcze bardziej. Widzieliśmy rozległe hale górskie, na których wypasały się zwierzęta. Czasami mijały nas auta terenowe.
Na wysokości około 2000mnpm wiało naprawdę mocno. Momentami, trudno było się utrzymać na rowerze. Temperatura spadła w okolicę 0 (ciężko powiedzieć, jaka była odczuwalna przy tak silnym wietrze).
W końcu zaczął się zjazd. Niestety, kamienisty szuter, silny wiatr, niska temperatura i duże nachylenie terenu, nie pomagały w szybkim powrocie. Miałem tylko krótkie rękawiczki, dlatego po kilku minutach trzymania palców na klamkach hamulcowych przestałem czuć, z jaką mocą je naciskam. Wiedziałem, że jest dobrze bo nie rozpędzałem się za mocno, ani nie hamowałem.
Zaczęło robić się późno, ale do domu mieliśmy już około 25 km i teoretycznie, cały czas miało być z górki. W pewnym momencie droga nawet się wypłaszczyła i dało się jechać szybko. Wtedy przeżyliśmy pierwsze zdziwienie – GPS kazał nam jechać prosto, mimo, że główna droga odbijała w prawo. Jechaliśmy więc chwilę, aż dojechaliśmy to bardzo stromego miejsca, w którym droga się kończyła.. Na mapie szybko znaleźliśmy, że był to „skrót” głównej drogi, na którą wróciliśmy. W końcu dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zaczęła znowu piąć się w górę. Nie byłem najszczęśliwszy. Było już po 18, mieliśmy przed sobą około 19 km, z czego większość przez las. Po przejechaniu kolejnych 350m w pionie, znaleźliśmy się na rozstaju dróg. Po raz kolejny, nawigacja zmuszała nas do jazdy tą najsłabiej wyglądającą. Ruszyliśmy. Po kilkuset metrach, nasz szuter zmienił się w drogę wyjeżdżoną przez auta, potem w taką, wydeptaną przez króliki by w końcu być ścieżką ginącą między drzewami. Tym razem na mapie nie było alternatywy. Pomyśleliśmy, że może tylko kawałek drogi zarósł i spróbowaliśmy przeprawić się przez drzewa. Po kilkuset metrach walki o utrzymanie się na stromym zboczu, zobaczyłem, że nasz szlak niedługo będzie przecinał trzy strumienie. Wtedy stwierdziliśmy, że to za dużo i wracamy. Zaczęło być już ciemno, dlatego postanowiliśmy wyciągnąć lampki nocne i tu zaskoczenie – obie nie działały. To dziwne, bo zarówno lampka mojej towarzyszki, jak i moja, jeszcze w Kotorze były naładowane prawie na full. Mieliśmy tylko moją czołówkę.
Po kilkunastu minutach wróciliśmy na rozdroże. Tam mieliśmy drogowskaz na na trzy obiekty. Dwóch nie znalazłem na mapie, trzeci to nazwa miejscowości, oddalona o 8.3 km od naszej obecnej pozycji. Z GPS wynikało, że jest to malutka wioska, a ta droga niekoniecznie musi nadawać się dla rowerów. Dodatkowo była ona.. po drugiej stronie gór i mieliśmy stamtąd asfaltem około 50 km do naszego noclegu!
Po krótkiej analizie sytuacji: jesteśmy w górach na 1750m, wieje silny wiatr, jest temperatura poniżej 0, jesteśmy na drugiej stronie gór i nie mamy odpowiedniej odzieży ani śpiworów żeby przetrwać noc, postanowiliśmy wezwać pomoc.
Na początku pomyśleliśmy o właścicielu naszej rezydencji, ale szybko stwierdziliśmy, że nie damy rady się dogadać. Na dodatek, telefon nie miał zasięgu. Podjęliśmy decyzję, o zadzwonieniu na 112. Ten numer działa, nawet jak jest się poza zasięgiem. Stwierdziliśmy, że poniesiemy koszty naszej głupoty i profesjonalnej akcji ratunkowej.
Pod numerem alarmowym, bez problemu dogadałem się z panią. Poinformowałem ją, że jesteśmy turystami z Polski, że zabłądziliśmy, że stoimy przy rozstaju takiego i takiego szlaku, niedaleko jest jeziorko, podaliśmy pozycję GPS. Pani sprawdziła, że mój telefon nie jest widoczny na żadnym BTS. Poprosiła o telefon za 10 minut, w celu potwierdzenia akcji ratunkowej. Zadzwoniłem, pani potwierdziła, że ekipa ratownicza już jedzie. Poprosiła o włączenie wszystkich świateł i cierpliwość.
Czekaliśmy więc. W zasadzie, założyliśmy ubrania przeciwdeszczowe (nieźle chronią od wiatru) i zaczęliśmy chodzić w kółko bo temperatura po zmroku wynosiła -2.
Po kilkunastu minutach, na drugim brzegu jeziora zobaczyłem coś, co wyglądało jak dron. Zacząłem więc w niego świecić czołówką bo stwierdziliśmy, że to ratownicy nas szukają…
Niestety, po chwili zniknął i więcej się nie pojawił. Po około 45 minutach, koleżanka dostrzegła niebieskie światło i krzyknęła z radości: „Jadą!”.
Naszymi ratownikami, okazali się być strażacy. Przyjechali autem typu pickup, przerobionym na wóz strażacki. Auto nie było przystosowane do transportu rowerów, ale nasi słowiańscy bracia, uruchomili wyobraźnię, wrzucili rowery na górę i przywiązali je wężami strażackimi. W międzyczasie, powiedziałem do koleżanki: „Ty, oni są na*ebani!”. Na początku nie chciała wierzyć, ale potem przyznała mi rację. Koniec końców okazało się, że tylko jeden z nich jest pijany. Kierowca.
Ruszyliśmy, zaczęliśmy tłumaczyć w języku polskim, oni odpowiadali po swojemu i rozumieliśmy się. Z racji tego, że mogłoby to jakimś cudem dotrzeć do ich przełożonych i mogliby mieć kłopoty, nie podam ich imion, marki auta ani miejscowości, z której byli.
Panowie zapytali, gdzie nas odwieźć. Poprosiliśmy o podwózkę do miejsca noclegu. Kierowca od razu powiedział, że nie da rady. Stwierdziłem, że nie chce po pijaku jechać tak daleko.
Drugi natomiast wyciągnął paczkę fajek i chciał nas poczęstować. Odmówiliśmy bo oboje nie palimy. Kierowca jednak miał ochotę zapalić i po kilku zaciągnięciach, zatrzymał się, wysiadł z auta i zwymiotował. Po chwili wrócił i jakby nigdy nic kontynuował jazdę. Droga była bardzo stroma i dziurawa, aż zrobiło mi się niedobrze. Kiedy zjechaliśmy niżej, strażacy odzyskali zasięg w telefonach, usłyszeliśmy jak jeden dzwoni do kogoś i opowiada o nas. Kiedy się rozłączył wyjaśnił nam, że rozmawiał z szefem, że oni nie mogą nas odwieźć, ponieważ strażakom nie wolno opuszczać swojego rejonu. Powiedział też, że dzisiaj na pewno trafimy na naszą agroturystykę, ale póki co szef musi zadzwonić do swojego szefa z Podgoricy i uzgodnić co i jak. Po kilkudziesięciu minutach jazdy dotarliśmy do bazy. Tam było widać, że impreza trwa;)
Muszę przyznać, że było bardzo miło. Zostaliśmy nakarmieni, dostaliśmy herbatę, włączono nam wielki, elektryczny grzejnik. Panowie strażacy zabawiali nas rozmową.
W końcu jeden z nich powiedział, że za kilka minut przyjedzie patrol policyjny i zabierze nas tam, gdzie chcemy.
Kilka minut później podjechało dwóch panów Oplem Astra IV Sedan. Oznajmili, że rowerów nie wezmą bo się nie zmieszczą. Nie mieliśmy z tym problemu bo strażacy byli tak mili, że wiedzieliśmy, że będą one bezpieczne.
Jazdę zaczęliśmy od tego, że panowie oznajmili nam, że jak mają tak daleko jechać to jadą najpierw na kawę… Podjechali pod dom jednego z nich i poszli sobie na kilka minut. Po powrocie odwieźli nas… szybko. W Czarnogórze, poza terenem zabudowanym, można jechać maksymalnie 80 km/h. Oni jechali 120. W miejscowości, gdzie na wjeździe było ograniczenie do 40 km/h, oni jechali 92. Kiedy na górskiej drodze , na serpentynie wyskoczyła przed nami ciężarówka, włączyli koguty, wyprzedzili ją i wyłączyli je.
Dojechaliśmy bardzo szybko 😉
Następnego dnia postanowiliśmy pojechać po rowery z prezentem… Flaszką, czekoladkami i ładnie napisaną kartką. Na miejscu wszyscy wiedzieli kim jesteśmy, wyszło do nas chyba pół remizy. Mieli nawet gdzieś, że w oddali paliła się łąka. Zastęp ruszył dopiero po kilku minutach. Trzech strażaków asystowało mi przy składaniu rowerów. Nasłuchaliśmy się, jakie one są lekkie i jakie musiały być drogie.
Kiedy wszystko było spakowane, wyciągnęliśmy prezenty i chcieliśmy wręczyć obecnym strażakom. Ci jednak stwierdzili, że prezenty należy zanieść do komendanta. Zaprowadzili nas do jego biura. Tam komendant przywitał nas, zapytał czy wszystko w porządku, czy akcja była profesjonalna (odpowiedzieliśmy, że bardzo, a zwłaszcza pan kierowca i ten drugi :D), zaproponował nam jeszcze kawę, ale odmówiliśmy, gdyż spieszyliśmy się ku następnym przygodom.
Jeszcze w nocy sprawdziliśmy, że nasz w naszym następnym, planowanym miejscu pobytu,
Žabljaku, temperatura w dzień wyniesie -1, więc postanowiliśmy wrócić nad chorwackie wybrzeże, tam będzie spokój i sielanka i nie będzie takich przygód, prawda..?

Boka Kotorska

Po Makarskiej, przyszedł czas na gwóźdź programu – Zatokę Kotorską. 
Już sam zjazd do zatoki robił wrażenie. Do hotelu dotarliśmy z małymi trudnościami – GPS pokazał złą lokalizację. Na szczęście, w Czarnogórze łatwo się porozumieć z ludźmi.
Sam hotel miał trzy gwiazdki. Szef świetnie mówił po angielsku. Wystrój klatki schodowej, przypominał jednak polskie hotele w latach 90-tych. Sam pokój był jednak przytulny.
Postanowiliśmy zjeść obiad w restauracji hotelowej i zwiedzić średniowieczny Kotor.
Twierdza, zwłaszcza po zmierzchu, robi ogromne wrażenie. Poszwędaliśmy się po niej kilka godzin, zjedliśmy lody o smaku lawendowym, a Bianka kupiła sobie pamiątki.
Następnego okazało się, że w rowerze mojej towarzyszki, odpadła nóżka i zgubiliśmy śruby do przykręcenia jej. Poszedłem więc do właściciela hotelu, opowiedziałem o zaistniałej sytuacji i zapytałem, gdzie znajdę sklep ze śrubami. Ten wysłuchał mnie i powiedział, że nie muszę szukać żadnego sklepu. Zaprowadził mnie do swojego garażu, pokazał gdzie znajdują się śruby i narzędzia, powiedział, że mogę użyć wszystkich narzędzi, pod warunkiem, że odłożę je na miejsce, a jak znajdę śruby to mam sobie wziąć.
Znalazłem trochę za długie, więc przyciąłem je szlifierką kątową.
Sama trasa była tego dnia bardzo malownicza. Przez długi czas mogliśmy jechać rowerami nad samym brzegiem. Po drodze mijaliśmy knajpki i przystanie jachtowe. Dotarliśmy do miejscowości Herceg-Novi i Igalo, tuż przy granicy z Chorwacją. Powrót skróciliśmy sobie biorąc prom. Po drodze jednak, postanowiłem się trochę powygłupiać i… skończyło się to wywrotką i całkiem mocno krwawiącym łokciem.
Do hotelu wróciliśmy o zmierzchu, Bianka jednak chciała dokupić sobie pamiątek, więc pojechaliśmy do twierdzy rowerami. Nie można tam co prawda jeździć rowerem, ale spokojnie popchaliśmy nasze rumaki. Po powrocie mogłem podziwiać, jak wielki prom zawija do portu.
Drugi dzień jazdy to druga strona zatoki. Dojechaliśmy do miejscowości Tivat, gdzie podziwiać mogliśmy wielkie, luksusowe jachty. Dalej zatoka była już mniej atrakcyjna, a w końcu dojechaliśmy do bramy bazy wojskowej i musieliśmy zawrócić. Pojechaliśmy na punkt widokowy,  z którego widać prawie całą zatokę. Niestety, z powodu zbliżających się ciemności, skończyliśmy w połowie podjazdu. Zanim jednak nastąpił odwrót, mogliśmy podziwiać zachód słońca.
Po powrocie poszliśmy do hotelowej restauracji, gdzie mogliśmy porozmawiać z kelnerem. Czarnogórcy są bardzo otwartymi ludźmi. Ten opowiedział nam, że pochodzi z okolic naszego następnego przystanku i powiedział, że dzisiaj jest ostatni wieczór sezonu. Powiedział też, że od jutra, przewidziane jest małe załamanie pogody w Kotorze, ale w miejscu, do którego się udajemy powinno być spoko.
Po powrocie zacząłem czuć się, jakby rozkładało mnie przeziębienie, ale kto by się tym przejmował na wakacjach na południu Europy, prawda..?

Makarska i Park Narodowy Biokovo

Następna miejscowość odwiedzona przez nas to Makarska, a w zasadzie jej okolice.
Plan zakładał, że spędzimy tam dwa dni. Pierwszego, po przyjeździe, poszliśmy odpocząć na plaży. Pozwoliłem sobie nawet na długą kąpiel w Adriatyku. Kąpiel ta była przyczyną przeziębienia, o którym będę pisał kiedyś. Pojechaliśmy też autem na kolację i wieczorne zwiedzanie Makarskiej.
Drugi dzień to rowerowanie do Parku Biokovo, na górę świętego Jerzego. Była to pierwsza wspólna jazda z moją towarzyszką.
Była to bardzo malownicza trasa. Przez większość czasu z jednej strony widać było morze, z drugiej skaliste góry. Trasa prowadziła też, przez kilka urokliwych miejscowości.
Na samym wjeździe do Parku, spotkało nas małe rozczarowanie – musieliśmy zapłacić za wjazd rowerami. Jeszcze kilka lat temu, rowerami można było wjechać tam za darmo, niestety już tak nie jest. Tuż za szlabanem wjazdowym, widzieliśmy ślady wielkiego pożaru sprzed kilku lat. Całkiem spory teren pozbawiony był drzew, a kawałek dalej widzieliśmy bardzo dużo osmolonych roślin.
Mniej więcej w połowie trasy zatrzymaliśmy się na obiad w znajdującej się w parku, całkiem sympatycznej knajpce. Potem zaczęła się ostra wspinaczka. Na szczęście tego dnia, temperatura nie przekraczała 35 stopni Celsjusza i wiał przyjemny wiatr od morza. Może to dobry pomysł, że wybraliśmy się tam w drugiej połowie września 🙂
Jakość samej drogi pozostawiała wiele do życzenia. Dziurawy asfalt, barierki pamiętające czasy Jugosławii itd. Na szczęście widoki rekompensowały wszystko.
W końcu osiągnęliśmy koniec drogi, na którym znajduje się punkt widokowy. Na sam szczyt wjechać się nie da, bo stoi na nim olbrzymi nadajnik radiowy i ośrodek jest zamknięty. Nie  spędziliśmy tam jednak zbyt wiele czasu bo w oddali widać było chmury burzowe i słychać było grzmoty. Zrobiliśmy pamiątkowe fotki, porozmawialiśmy chwilę z motocyklistami z Polski, którzy najpierw powiedzieli nam, że podziwiają nas, a potem podzielili z nami obawy odnośnie zjazdu.
Ten jednak, dzięki dobrym hamulcom, okazał się nie być taki straszny 🙂
Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę pod restauracją bo zobaczyliśmy tam osły. Jeden z nich dał się pogłaskać mojej towarzyszce, jednak po chwili wyczuł słodycze lub banany znajdujące się w jej sakwie i złapał zębami za nią i zaczął szarpać rowerem. Musieliśmy się szybko ewakuować. Dalsza trasa przebiegła bez zmian, a ja na kolację zjadłem w pobliskiej restauracji ogromną pizzę 🙂

Tolminska Korirta

Plan na drugi dzień wyprawy, zakładał wizytę w  Tolminskiej Koricie – wąwozie niedaleko miejscowości Zatolomin. Niestety, moja towarzyszka nie czuła się ani odrobinę lepiej i musiałem znowu pojechać sam.
Tuż za Bovcem zaczęły rozciągać się piękne łąki, ze szczytami gór w oddali. Potem natknąłem się na podgrzybki rosnące przy drodze. Tak się na nie zapatrzyłem, aż zaliczyłem upadek. 😉
Dalej mijałem znany mi sprzed kilku lat,  most niedaleko Kobaridu.  Znowu mogłem podziwiać rzekę Soča. Tym razem, z racji wielu dni bez deszczu, miała cudowną barwę.
Do samego wąwozu dojechałem dość szybko. Na wejściu, bardzo miła pani opisała trasę zwiedzania, wręczyła mapę i życzyła udanej wycieczki. Przejście trasy zajęło mi około 45 minut.
Bardzo ładne miejsce, chociaż moim zdaniem mogłoby być większe. Po wszystkim zjadłem zupę serową w pobliskiej restauracji i rozpocząłem powrót. Po drodze zajechałem jeszcze na znany mi most wiszący. Niestety, nie miał mi kto zrobić na nim zdjęcia.

 

Drugie spotkanie z Mangartem

Nasza podróż zaczęła się w urokliwie położonym, słoweńskim miasteczku Bovec.
Plan na pierwszy dzień był bardzo ambitny – przejechać całą drogę prowadzącą pod górę Mangart. Trzy lata wcześniej nie udało nam się tego dokonać.
Moja towarzyszka, rozchorowała się nie niestety. Miałem spory dylemat moralny, jak postąpić, ta zaproponowała jednak, żebym pojechał sam, a jeżeli ona poczuje się lepiej to pojedziemy razem za dwa dni.
Od samego rana nie mogłem się zebrać. Najpierw ciężko mi było złożyć rower, potem nie mogłem znaleźć baterii do nawigacji, potem kamera nie chciała się przykręcić. Wyruszyłem dość późno, około 11.
Trasę niby znałem, jeździłem nią przez pół zimy na trenażerze. Najpierw krótki zjazd i lekko w dół, potem już cały czas pod górę. Najpierw delikatnie, potem coraz bardziej i bardziej. Odcinek, który w domu zajmował jakieś 40 minut, na żywo zajął 3 godziny, jednak pogoda dopisywała. Wiała lekka bryza, temperatura oscylowała między 17 a 25 stopniami Celsjusza, przez większość czasu świeciło słońce.
W połowie podjazdu, rozładowała mi się bateria w nawigacji. Uważałem ten dzień, za najważniejszy w sezonie, dlatego byłem na siebie dość zły, że źle się przygotowałem.
Zainstalowałem na szybko w górach inny tracker GPS, na telefonie i dokumentację podjazdu mam 😉
W końcu, po około 4 godzinach dojechałem na szczyt. Góra jednak zaczęła płatać mi figle i chować się za chmurami. Zajęło dość długo, zanim udało mi się zrobić zdjęcia szczytu.
Zjazd, jak to zjazd był szybki 😉
Bardzo się cieszę, że udało mi się przejechać tę drogę. Wiem już, jak blisko byłem jej końca, za pierwszym razem. Myślę, że nie było to moje ostatnie spotkanie z magiczną górą w magicznym miejscu.

Trzy tygodnie na Bałkanach

Wiosną razem z moją rowerową towarzyszką, postanowiłem, że pojedziemy w tym roku na Bałkany.
Oboje uznaliśmy, że musimy wrócić w okolice rzeki Soča by tym razem w całości, przejechać drogę wiodącą pod szczyt góry Mangart. Dalej, z rekomendacji Bianki, mieliśmy jechać w okolicę Makarskiej w Chorwacji, do parku Biokovo. Punktem kulminacyjnym, miała być Czarnogóra, gdzie według założeń, mieliśmy zwiedzić okolicę Kotoru, Mojkovaca i Žabljaka. Następnie, mieliśmy zacząć fazę powrotu, przez Mostar w Bośni, Karlobag w Chorwacji, aż do okolic Bledu w Słowenii. Z racji tego, że zdało to pięknie egzamin w Szwajcarii, zaplanowaliśmy też dni bez roweru.
Naszą podróż rozpoczęliśmy w połowie września. Niestety nie miałem czasu opisywać wszystkiego na bieżąco, dlatego dziennik wyprawy spisany zostanie teraz. Czy będzie to z lepszym skutkie
m czy nie? Okaże się. Póki co, wstawiam kilka zdjęć ukazujących, jak było
i jednocześnie nic nie zdradzających;)

Zmiany techniczne

Wczoraj znalazłem czas żeby przenieść mojego bloga na nowy serwer.
Przy okazji zmieniłem trochę rzeczy, które były uciążliwe dla zwykłego czytelnika
–  Wygenerowałem prawidłowe certyfikaty SSL i zainstalowałem nową galerię, dzięki której, łatwiej będzie oglądać zdjęcia. Może przerobię wcześniejsze wpisy, żeby też było łatwo i przyjemnie 😉

Okolice Egersund

Wczorajszy dzień to jazda w okolicach miejscowości, w której stacjonuję.
Wyprawa rozpoczęła się mocnym podjazdem. Następnie napotkałem… byka, który był nieprzywiązany i wyglądał na niezadowolonego z faktu, że jadę drogą na której on akurat stoi, dlatego musiałem go ominąć łukiem.
Większość trasy przebiegała terenami niezamieszkałymi. Mimo to, na 90% jej przebiegu, leżał nowy, idealnie gładki asfalt.
Drugim etapem był przejazd przez miasto i podróż pod latarnię morską. Znajdowało się tam pełno bramek, które trzeba było otwierać i zamykać. Z racji tego, że było tam mnóstwo podjazdów, bramy co 50-200 metrów sprawiły, że się wkurzyłem bo  co się rozpędziłem przed podjazdem, musiałem hamować i otwierać bramkę, a ostry podjazd robić od prędkości 0.
Droga do latarni w pewnym momencie zamienia się w skalne bezdroże z kilkoma trapami, ułatwiającymi przejście. Ja zakończyłem swoją wyprawę na końcu drogi bo wiał tak silny wiatr, że ciężko było utrzymać mi się z czołgiem. Postawienie go bokiem do wiatru wymagało sporo siły by go utrzymać. Na koniec spotkałem jeszcze turystów z Niemiec, którzy zrobili mi pierwsze nie-selfie z Czołgiem.
Dzisiaj wieje znacznie mniej, ale mam zaplanowaną wycieczkę bez roweru.
Tym razem Norwegia nie spowodowała, że mam dosyć. Prawdopodobnie dlatego, że mimo niskiej temperatury i mocnego wiatru, deszcz padał przeważnie wtedy, jak byłem blisko jakiegoś schronienia i dzięki temu nie byłem zbyt mokry. Czy znowu wrócę? Ta wyprawa pokazała, że nigdy nie należy mówić „nigdy”. 😉