Wczorajszy etap zaczął się od ostrej wspinaczki. Musieliśmy podjechać ponad 200 metrów. W nagrodę czekał na nas równie długi zjazd po asfaltowo-szutrowej drodze z bardzo ciasnymi zakrętami. Następni wyjechaliśmy na płaską drogę asfaltową, z której roztaczały się przecudowne widoki. Potem morderczy podjazd – 600m i szybki zjazd do Sognesand (?), gdzie spędziliśmy dwie godziny czekając na prom do docelowej miejscowości. Nasz nocleg okazał się być w bajecznym miejscu, w XIX-wiecznym domu w otoczeniu gór.
W tym kraju jest wielki problem – dzisiaj, do najbliższego sklepu mamy koło 40 kilometrów… o restauracji nawet nie myślę!
Archiwum kategorii: Uncategorized
Sandnes – Jorpeland
Po przylocie do Stavanger i złożeniu rowerów, postanowiliśmy zrobić krótki rekonesans.
Rano ruszyliśmy we właściwą drogę. Aura rozpieszczała nas słońcem i wspaniałymi widokami.
Początkowo trasa była płaska, jednak póżnij zaczęły się interwałowe podjazdy.
Norwegio, nadchodzę!
Z racji tego, że przez ostatnie miesiące, jeżdżę głownie po starych trasach, nic nie wrzucam na bloga.
Teraz jednak nadchodzi okres, gdy posty będą wrzucane tu codziennie. Jutro wylatuję na dziewięciodniową wyprawę do Norwegii. Nie mogę się już doczekać!
Majówka 2016
Tegoroczna majówka była dość intensywna. Pierwszego dnia wybrałem się ze znajomymi na podróż wzdłuż dawnej kolejki Kleine Bahn. Dotarliśmy do miejscowości Sobieradz. momentami było ciężko i musieliśmy ciągnąć rowery.
Następnego dnia wybrałem się na wieczorną jazdę z siostrą. Jeździliśmy po chaszczach w Puszczy Bukowej. Było krótko, ale intensywnie.Wczoraj, nie wiedząc jaki cel obrać, wyruszyłem w stronę Nowogardu. Przejechałem 40km w jedną i 40km w drugą stronę. Na środku znalazłem bardzo przyjemny pałac, w którym spożyłem strawę.
Dziś leniuchowałem i wyczyściłem porządnie Pszczołę.
- Małe chaszcze 😉
- Rowery przeprawione
- W dziurze 😉
- Jazda w Puszczy Bukowej
- Dolina rzeki Iny
- Ruiny kościoła gdzieś tam 😉
- Tu będę jadł 😉
- Ptak – cudak 😉
- Pszczółka i żarcie – najlepiej!
- To mogę jechać w lewo czy nie mogę..?
Plany wyprawowe
W tym roku plan jest jeden, ale bardzo konkretny – będę przemierzał norweskie Fiordy!
Spędzę w tym kraju dziewięć dni i przemierzę około 600 kilometrów. Łatwo nie będzie, ale ciężko pracuję by odnieść sukces.Link do planowanej trasy jest tu:
Wiosna!
Dawno tu nie zaglądałem.
Zaczęła się wiosna i w końcu mogę znowu jeździć na długie wyprawy.Póki co, wrzucam kilka zdjęć z zimy i wczesnej jesieni. W następnym poście napiszę o planach wyprawowych na rok 2016 😉
- Tak z Pszczółką przywitaliśmy Nowy Rok.. Gołoledź, letnie opony.. 😉
- Początek listopada – wisielcza aura.
- Niespodzianka, zimną złożyłem rower zimowy, aby nie niszczyć Pszczoły!
Jesienne pedałowanie
Przyznaję bez bicia, że dawno mnie tu nie było. To, że nie tworzyłem postów, nie oznacza, że w tym czasie nie jeździłem na rowerze. Podróżowałem głównie w weekendy, po okolicy, jeżdżąc standardowe wycieczki po 70-120 kilometrów.
Nastała jesień, wraz z nią drzewa zmieniły kolor. Trudno jest jechać szybko w momencie, gdy za każdym zakrętem jest pięknie. Uwielbiam ciepłe jesienne dni. Uwielbiam kolory jesieni, uwielbiam zapach pól, które przed chwilą zostały zaorane, uwielbiam unoszący się w powietrzy zapach palonych liści i ogólnie uwielbiam swoje wycieczki! 😉
Wrzucę tu zdjęcia z kilku przejażdżek, jakoś nie mam weny pisać czegoś o każdym z nich 😉
- Wycieczka z początku września – Banie
- Wyprawa w pierwszych dniach października – Lubanowo
- Środek października – jazda do Goleniowa
- Trzeci tydzień października – zaczyna się robić naprawdę żółto 😉
- Ostatnia sobota października – rudo 😉
- Początek listopada – wisielcza aura.
Wyprawa do Słowenii w pigułce
Nadszedł czas na podsumowanie wyjazdu (z perspektywy kilku miesięcy).
Wyprawa na własną rękę diametralnie różni się od zorganizowanego. Przede wszystkim nie ma auta asekurującego, więc cokolwiek by się nie działo, jest się skazanym na samego siebie i ewentualnego partnera. Trzeba bardziej dbać o to by w bidonie nie było pusto i żeby zawsze pod ręką był jakiś baton lub kanapka.
Podróż własnymi środkami jest jednak znacznie ciekawsza przygodą. Można jechać gdzie się chce, którędy się chce, kiedy się chce i z jaką się chce prędkością.
Mnie dodatkowo bardzo kręci etap planowania trasy, szukania noclegu, opracowywania alternatywnych dróg.
Często słyszę też: „Pojechał(a)bym na taką wyprawę, ale te sakwy to za duży ciężar”. Bzdura. Jak się dobrze przepracuje okres przygotowań to z sakwami nie jedzie się wcale tak źle. Trzeba się po prostu przyzwyczaić, że środek ciężkości roweru znajduje się w trochę innym miejscu i rower trochę inaczej zachowuje się na wybojach, ale naprawdę, nie jest to coś strasznego.
Co do samej Słowenii – jest to mały ale bardzo piękny kraj. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Alpy Julijskie wyglądają jak z bajki. Przed wyjazdem, pokazywałem koledze zdjęcia z Austrii i usłyszałem od niego: „Spokojnie Dziku, pojedziesz w okolice Bovca to będziesz miał dużo ładniejsze widoki”. Rzeczywiście tak było. Może tamtejsze góry są niższe, ale zdecydowanie piękniejsze.
Jezioro Bledejskie to następny gwóźdź programu. Niestety nie udało nam się dotrzeć nad jezioro Bohnij, które podobno bije na głowę to położone opodal miasta Bled.
Jaskinia Skocjan, droga wzdłuż Adriatyku i mnóstwo innych atrakcji utkwiło mi w głowie.
Uważam, że był to najlepszy (jak do tej pory) wyjazd rowerowy.
Świat jest ogromny, a ja chcę zobaczyć go jak najwięcej, ale myślę, że nie był to mój ostatni raz w Słowenii. Zdecydowanie polecam ten kraj na wyprawę rowerową!
W zeszłym tygodniu udało mi się także skończyć film z naszej wyprawy. można go obejrzeć tu:
Bajkowy Vršič
Czas na opis ostatniego etapu mojej podróży po Słowenii. Być może zbyt dużo razy wystąpią w nim słowa: piękny, bajowy, cudowny, śliczny itd, za co od razu przepraszam, ale tak tam było.
Doszedłem też do wniosku, że opiszę jedną z historii, związanych z moją towarzyszką. Prawdą jest to, że zabroniła mi o sobie pisać, ale jestem niepokorny 😉
Kiedy wróciliśmy z Mangartu byłem strasznie przemarznięty, a pech sprawił, że podczas prysznica mojej towarzyszki skończyła się ciepła woda. Na kolację poszedłem trochę niepocieszony (i brudny, umyłem się jedynie z grubsza pod kranem, w zimnej wodzie).
Do wspomnianego w poprzednim poście steka, zamówiłem dwie herbaty z rumem (na rozgrzanie i na zabicie ewentualnych zarazków, próbujących mnie zjeść). Taka ilość alkoholu, z połączeniu ze zmęczeniem i moją słabą głową sprawiła, że wracałem lekko zawiany 😉
Po powrocie okazało się, że w bojlerze jest już gorąca woda, więc wskoczyłem pod prysznic.
Do łóżka kładłem się już w wyśmienitym nastroju.
W trakcie zasypiania usłyszałem nagle „Dzik serce mi łomocze, chyba coś jest nie tak.” Trochę się przestraszyłem. Wypytałem koleżankę czy boli ją w okolicach barku? Odpowiedziała, że nie, ale nie może się ono uspokoić po wjeździe na szczyt. Zmartwiłem się wtedy, a jej słowa, że mam sprawdzać w nocy, czy nie dostała zawału, wcale nie pomogły. Miałem duże wyrzuty sumienia. Każdy, kto ze mną jeździ wie, że może czasami zasuwam, ale nie chce nikomu zrobić krzywdy. Może powinniśmy zawrócić wcześniej? Może robić więcej przerw?
Rano okazało się, że koleżanka wciąż oddycha 😉
Myśleliśmy co w tej sytuacji zrobić? Jej pomysł był taki, że ruszymy na przełęcz, kiedy się zmęczy to zostanie i poczeka. Ja natomiast pojadę po auto i wrócę po nią. Moim pomysłem było to by wsadzić ją do autobusu i wrócić autem po jej bagaże i rower autem. Ostatecznie stanęło na tym, że pojedziemy oboje bez bagażu, że będziemy jechać powoli, a wieczorem wrócimy autem po nasze rzeczy.
Dojazd na przełęcz to najlepszy etap naszej podróży. Było pięknie. Soča w końcu pokazała swój piękny kolor, słońce cudownie oświetlało góry, drzewa w oddali się zieleniły. Jedynie temperatura nas nie rozpieszczała, było około 15 stopni Celsjusza.
Znowu, przez długi czas poruszaliśmy się wzdłuż Rzeki Soča. Po drodze mijaliśmy dużo mostów, na których powstały urocze zdjęcia nas i rowerów. Widzieliśmy też kaniony wyżłobione przez nią.
Tuż przed początkiem slalomu na przełęcz, zobaczyliśmy ładną górę. Postanowiłem zrobić jej zdjęcie. Po powrocie do domu bardzo się ucieszyłem bo okazało się, że zrobiłem świetną fotkę Triglava – najwyższego szczytu Słowenii.
Kiedy znajdowaliśmy się na początku slalomu, w miejscu, gdzie rozstawaliśmy się z Sočą, moja koleżanka oznajmiła mi, że kołacze jej serce i musimy się zatrzymać. Zatrzymaliśmy się. Po chwili koleżanka wyciągnęła butlę Coca-Coli. W tym momencie w mojej mózgownicy coś zaskoczyło i odbyliśmy mniej-więcej taką rozmowę:
– Ty, ile Ty tego wypiłaś?
– Hmm, trochę, a co?
– Wiesz, że to ma sporo kofeiny i jak nie pijesz kawy to pewnie serce wali Ci od tego?
– Tyyy, rzeczywiście.
Kolka poszła w odstawę i po pewnym czasie serce zaczęło wracać do normy. Jak towarzyszka słabła to złośliwie żartowałem, że musi wypić jej trochę.
Podjazd okazał się być całkiem łagodny i przyjemny. Może tylko końcówka była bardziej stroma, ale w górach nie może być za łatwo. Cały czas mieliśmy widoki jak w bajce. O tym, że nie tylko ja je doceniam, świadczyć może fakt, że w okolicy kręcono jedną z części „Opowieści z Narnii”.
Za przełęczą widok był jeszcze lepszy – zobaczyliśmy skaliste szczyty!
Zjazd jednak nie był najprzyjemniejszy – było zimno, bardziej stromo i zakręty były wybrukowane. Dodatkowo, w tamtych okolicach był zjazd Harleyów-Davidsonów i co chwilę mijały nas „głośno pierdzące” motocykle.
Po dojeździe do Kranjskiej góry wybrałem się jeszcze na krótką wycieczkę pod skocznię w Planicy. Widoki po drodze są niesamowite, a sama Velikanka robi ogromne wrażenie. Spod skoczni wracałem drogą D2 – drogą, na której zaczynała się nasza słoweńska przygoda.
Koło wyprawy zamknęło się pod miejscem pierwszego i ostatniego noclegu. Zdaniem licznika, miało ono 555,76 km.
Pojechaliśmy jeszcze szybko po rzeczy zostawione w Bovcu. Przejechaliśmy przez znaną nam przełęcz Predel. Zobaczyliśmy też w oddali jezioro górskie, znajdujące się w pobliżu. Niestety, z powodu robót budowlanych nie było jak się tam zatrzymać.
Kiedy wróciliśmy do ośrodka, w którym nocowaliśmy, w progu gospodarz powitał nas grzanym winem.. W końcu musieliśmy być wyziębieni.
Do tej wyprawy będę jeszcze wracał w kilku postach, dlatego nie piszę tu podsumowania.
Teraz galeria!
- Śmiałem się, że ta góra jest podobna do Matterhornu i koniecznie chciałem z nią zdjęcie 😉
- W końcu Soča w pełniej krasie!
- I znowu Soča
- Jest most…
- …jest lanserskie zdjęcie!
- Soča!
- Soča!
- I ja z Pszczołą, tym razem na stojąco
- Pojawiają się wyższe góry
- Tryglav
- Przejazd tym mostem oznaczał rozstanie z Sočą
- Podjeżdżamy!
- Góry jak w bajce!
- Ten podjazd jest stromy, ale wczoraj było gorzej 😉
- Zdobyłem przełęcz!
- Czekaj, zrób mi zdjęcie, na którym nie będę ponury 😛
- Druga strona przełęczym krajobraz jest bardziej surowy
- Szkoda, że nie ma takich w Puszczy Bukowej 😉
- Kozica z Kranjskiej Góry. Ciekawe, czy są tam inne kozice niż z brązu
- Dojazd do Planicy
- Już bardzo blisko skoczni.
- Velikanka. Robi wrażenie!
- Koniec wspaniałej przygody!
Mangart
Mam małe opóźnienie w relacji z wyprawy. Jest ona spowodowana przez natłok zajęć wieczornych (w Słowenii) i ogólny natłok zajęć (po powrocie).
Dzień po przejażdżce w dolinie Soczy mieliśmy podjechać drogą górską pod szczyt Mangart.
Początek dnia był cudowny. Droga do miasta Bovec, z którego, po wypakowaniu bagażu, atakować mieliśmy szczyt była przepiękna. Pogoda również dopisała – po burzach i deszczach dnia poprzedniego nie było ani śladu. Może poza tym, że podczas nocnych burz spadł pierwszy w tym roku śnieg i wysokie szczyty były białe. 😉
W Bovcu spędziliśmy jednak zbyt dużo czasu i na szczyt wyruszyliśmy około godziny 14, gdy na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze chmury. Początek podjazdu na Mangart zaczyna się na przełęczy Predel, która jest bardzo blisko granicy z Włochami. Droga na Predel jest całkiem przyjemna, podjazdy nie są zbyt strome, a góry wyglądają jak na obrazkach. Jedyna wada to mnóstwo hałasujących motocykli. Bywało, że mijało nas 10 Harleyów Davidsonów pod rząd.
Za przełęczą droga się zmienia. Praktycznie od razu zaczyna się 15% wzniesienie, a asfalt robi się na tyle wąski, że auta mają problem z mijaniem się. Chwilę po ukończeniu tego etapu zza góry przyszła ulewa, która spowodowała, spadek temperatury z ok 22 do 10 stopni Celsjusza. Po ulewie niebo znowu wypogodziło się, niestety temperatura nie wzrosła. Podjazd to z jednej strony katorga, z dużymi nachyleniami, z drugiej bajeczna wyprawa ze wspaniałymi widokami.
Gdy dojechaliśmy na parking, znajdujący się około 1900 m.n.p.m. była godzina 19. Za parkingiem tym był znak zakazu wjazdu z powodu osunięcia się kamieni. Z powodu późnej godziny i przemarznięcia połowy ekipy (tej drugiej ;)) postanowiliśmy zrezygnować, mimo iż motocykliści mówili, że droga jest przejezdna.
Zjazd, jak zwykle był szybki. PO powrocie do Bovca, świadomi, że następnego dnia czeka nas podjazd pod przełęcz Vrsić, poszliśmy na wielką kolację. Mój stek był dobry 😉
- Droga do Bovca
- Aż nie chce się jechać!
- Na tej drodze góry szybko rosną 😉
- Ośnieżone szczyty
- Kajaki na Soci
- SLap Boka – jeden z popularniejszych wodospadów
- Dojazd do Predelu
- Pszczoła na Predelu 😉
- Most na Predelu
- Pierwsze spojrzenie na Mangart
- Podjazd 15-18%
- Ulewa, dobrze, że znaleźliśmy schronienie pod wielkim drzewem 😉
- Wjechaliśmy już wysoko
- Mangart coraz bliżej
- Czasami dobrze jest zrobić chwilę przerwy;)
- Dalej nie pojedziemy
- Dalej jechać nie można…
- Uśmiechnięta samojebka z Mangartem… Kiedyś Cię zdobędę!