W 2021 roku, postanowiliśmy wrócić do Włoch i na Bałkany. Nauczeni wydarzeniami poprzedniego roku, postanowiliśmy rozpocząć wyjazd w czerwcu, kiedy świat zacznie się otwierać.
Mieliśmy zacząć w Dolomitach, na słynnych przełęczach, dalej zjechać do Toskanii, by potem odwiedzić okolice Neapolu. Italię mieliśmy opuścić promem relacji Bari – Bar.
Miesiąc przed wypłynięciem zostaliśmy poinformowani, że z powodu ograniczeń epidemicznych, nasz statek nie popłynie. Postanowiliśmy popłynąć rejsem relacji Bari – Dubrovnik, oznaczało to jednak, że kosztem ominięcia etapu neapolskiego, spędzimy więcej czasu w Czarnogórze.
Na tydzień przed wyjazdem, załoga hotelu z Dolomitów poinformowała nas, że
z powodu pogody otwarcie jego zostaje opóźnione i musimy znaleźć inny nocleg. Po analizie warunków, uznaliśmy, że jazda rowerem po wysokich przełęczach nie ma sensu w momencie, gdy panuje na nich temperatura poniżej zera i mocny wiatr. Postanowiliśmy po raz kolejny odwiedzić okolice Riva del Garda.
Czy udało się zrealizować plany? Czy może musieliśmy zmieniać plany podczas wyprawy?
opiszę to w następnych postach 😉
Film z wyprawy
Z wyprawy 2020 roku, powstał film, który znajduje się poniżej:
Obiecuję niedługo zacząć opisywać wyprawę 2021!
Słowenia raz jeszcze
Kiedy zbieraliśmy się rano do wyjazdu do Słowenii przeczytałem, że Polska znalazła się na czerwonej liście i obywatele naszego kraju nie mogą wjechać na jej teren.
Uznałem jednak, że nie będę niepokoił tą informacją mojej towarzyszki.
Wsiedliśmy w auto i pomknęliśmy przez włoską autostradę z duszami na ramionach, jak zwykle na drogach tego kraju 🙂
Do granicy dotarliśmy bez większego problemu, jednak na przejściu zostaliśmy poproszeni o zjechanie na bok. Celnik poprosił o nasze dokumenty i zaczął wypytywać skąd i dokąd jedziemy… Odpowiedziałem, że pochodzimy z Polski, ale nie było nas w niej już ponad 10 dni i jedziemy do Piranu. Celnik wpadł w konsternację i zaczął pytać koleżanki, czy możemy wjechać? Koleżanka odparła, że jesteśmy na czerwonej liście. Kolejne pytanie dotyczyło naszej rezerwacji – kiedy i gdzie jej dokonaliśmy? Zgodnie z prawem odpowiedziałem, że mam rezerwację i mogę ją pokazać w telefonie i że dokonałem jej w marcu. Jak strażnik usłyszał kiedy to zrobiłem to zaczął się śmiać i nas wpuścił.
Etap pirański to powtórka trasy pokonanej w dawnych latach (przejazd pod włoską granicę), dlatego pominę jego opis i wrzucę tylko kilka zdjęć.
Kolejny przystanek to miejscowość Lesce, znajdująca się niedaleko Bledu. Pierwszego dnia nie udało nam się wyścibić nosa z hotelu.
Drugiego dnia, mimo niepewnej pogody, wybraliśmy się jednak pod skocznię w Planicy. Tam okazało się, że z mamuta można zjechać na zipline. Bez sekundy zastanowienia kupiłem bilet i zjechałem. Bardzo fajne przeżycie, pokazujące trochę, co przy skoku czują skoczkowie. Polecam każdemu.
Chwilę po zjeździe, zza gór wyłoniły się paskudne chmury. Wiedziałem, że lekko nie będzie, a po spojrzeniu w radar pogodowy zrozumiałem, że będzie lało do samego hotelu. Nie zmokłem tak od czasów Norwegii 😉
Następnego dnia rozpoczęliśmy powrót. Po raz kolejny żegnały nas ośnieżone, słoweńskie szczyty.
Cortina d’Apezzo i Tre Cime di Lavaredo
Naszym drugim celem we Włoszech była Cortina d’Ampezzo. Mój kolega polecił nam Podjazd do Rifugio di Auronzo mówiąc, że jechał tam kiedyś samochodem i musiał spory kawał drogi na jedynce, zastanawiają się, czy nie będzie musiał przejść na jazdę na wstecznym… Średnio w to uwierzyłem bo przecież nie ma takich gór 😉
Dzień przyjazdu spędziliśmy na zwiedzaniu miejscowości. Przed zaśnięciem leżałem sobie i myślałem, że wreszcie mamy wyprawę, na której nie ma trudności, każdy etap pokonujemy bez problemów.
Podczas śniadania doświadczyliśmy pierwszego, małego dyskomfortu; Śniadanie było gościom wydawane przez szybę, a pani wydająca wydzielała każdemu kromkę chleba, plasterek sera, szynki i jajeczko. Zirytowaliśmy ją bardzo bo podchodziliśmy kilkukrotnie, ale jak tu zajechać na takim śniadaniu dalej niż do najbliższej restauracji? 😉
Na zewnątrz okazało się, że jest cudowne słońce, a droga, którą wybraliśmy, prowadziła po dawnej drodze kolejki wąskotorowej, z dala od samochodów. Napawaliśmy się pięknem przyrody i bardzo delikatnym podjazdem. Tuż przed odbiciem z drogi rowerowej na drogę SP46 znalazłem wyschnięte koryto strumienia, w którym bardzo chciałem mieć zdjęcie. Podczas powrotu na drogę poczułem dziwne chrupnięcie w korbie, jakbym uderzył o jakiś kamień. Nie było tam jednak żadnych, wystających skał. Postanowiłem to zignorować i cieszyć się krótkim zjazdem, który akurat się zaczął.
Droga SP49 przywitała nas lekkim podjazdem, który pokonaliśmy dość szybko. Dalej pojawiła się serpentyna, na której zrobiłem kilka zdjęć. Kilka sekund po tym jak ruszyłem, poczułem jak prawa noga zaczyna pompować powietrze, spod buta odrywa się SPD i musiałem stanąć. Odpadło mi lewe ramię korby. Początkowo myślałem, że wystarczy, że je dokręcę i będę mógł jechać dalej, okazało się jednak, że nie. Byłem jakieś 20 kilometrów od hotelu. Poskładałem korbę, przywiązałem ramię do ramy sznurkiem i zacząłem zjeżdżać do drogi rowerowej. Obawiałem się, że może być to już dla mnie koniec wyprawy. Przez kilka następnych kilometrów musiałem pchać swój uszkodzony rower. Na przełęczy Cimabanche spotkałem się z Bianką, która jadła obiad (uznała, że nie będzie sama podjeżdżać pod kominy). Wykonałem tam także kilka telefonów, w tym do kolegi, który polecał mi trasę. Obiecał, że postara się pomóc na tyle na ile da radę zrobić to z Polski. Po kilkudziesięciu minutach dostałem SMS, że w miejscowości Fiames czeka na mnie serwis rowerowy, który postara się pomóc, a jeśli sobie nie poradzi skieruje mnie do miejsca, gdzie na pewno mój problem zostanie rozwiązany.
Za przełęczą miałem już głównie zjazd o nachyleniu 1-2%. Odpychałem się więc od ziemi, jakbym jechał na hulajnodze. Mieliśmy też pomysł by Bianka wzięła mnie na hol, ale szybko odpuściliśmy bo było to zbyt niebezpieczne dla nas dwojga.
Po dłuższej chwili dotarłem do umówionego serwisu rowerowego, tam po rozkręceniu korby okazało się, że zerwała się jedynie śruba utrzymująca ramię, ale nie ma takiej na miejscu. Skierowano mnie do warsztatu oddalonego o około dwa kilometry z informacją, że tam na pewno będzie.
Po przebyciu dwóch kilometrów trafiłem do jednego z największych warsztatów rowerowych jakie widziałem. Prowadził go były kolarz wraz z synem. Po krótkiej analizie znaleźli śrubę, naprawili mój pojazd i chcieli za to jedynie 5EUR. Byłem w takiej euforii, że kupiłem jeszcze u nich koszulkę z napisem Dolomiti.
Po powrocie do hotelu, ustaliłem z Bianką, że następnego dnia spróbujemy wjechać pod Tre Cime di Lavaredo po raz drugi, a po drodze ona też sobie kupi koszulkę.
Następnego dnia wystartowaliśmy o czasie, zrobiliśmy zakupy w znajomym sklepie z koszulkami i ruszyliśmy dalej. Pokonaliśmy miejsce, w którym musieliśmy zawrócić, zjedliśmy obiad w przydrożnej restauracji i dojechaliśmy w okolicę jeziora Misurina, za którym zaczął się pierwszy podjazd. Dał nam się w kość, ale nie mogliśmy powiedzieć, że nas zmęczył. Prowadził on do następnego jeziora, skąd Tre Cime di Lavaredo jawiło się jako wielka ściana.
Wysokościomierz pokazywał, że jesteśmy już dość wysoko, więc po krótkiej sesji zdjęciowej, ruszyliśmy w górę ruszyliśmy w górę, by dokończyć podjazd.
Okazało się po chwili, że zanim go dokończymy, musimy zjechać w dół.
Na dole szybko przekonaliśmy się, że kolega nie żartował. Nawigacja pokazywała 12-17% przez ponad 3 kilometry! Szczęśliwie, w najgorszej sekcji nie było słońca, więc było nam łatwiej. Nasza gwiazda wyłoniła się zza chmur, kiedy byliśmy w okolicach końca drogi.
Dotarliśmy do Rifugio Auronzo, gdzie zrobiliśmy długą przerwę i zdecydowaliśmy, że z powodu ogromnej ilości turystów, odpuścimy ostatnie 100 metrów w górę. Dojechalibyśmy do kolejnego schroniska, z którego nie moglibyśmy jeździć rowerami i musielibyśmy przepychać się z setkami turystów.
Zjazd był euforyczny, prędkości mocno przekraczały 60km/h, myślę, że gdyby nie autobusy, dalibyśmy radę rozpędzić się do 70! Szkoda tylko, że był tak krótki 😉
Droga ta naprawdę okazała się jedną z najcięższych, którymi miałem okazję przejechać. Jest też piękna, jak całe Dolomity. Myślę, że dane mi będzie zmierzyć się z nią ponownie, może w czasie, kiedy nie ma tylu turystów.
Kolejnym etapem miała być Słowenia – okolice Pirana i Lesce. Okazało się jednak, że Polska wskoczyła na listę czerwonych krajów, związku z epidemią. Czy mimo to udało nam się wjechać, czy może zmieniliśmy plany? O tym będzie w następnym odcinku 😉
Bressanone, Dolina Val di Funes i Bolzano
Od lat wiedziałem, że w końcu pojadę w Dolomity. Wiedziałem też, że będąc tam, odwiedzę dolinę Val di Funes. Miejsce to poznałem przez puzzle. Lubię w zimowe wieczory je układać. Pewnego razu wpadł mi w ręce obrazek „Kościółek w Dolomitach”, po ułożeniu którego, stwierdziłem, że muszę pojechać i sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam tak pięknie.
Na bazę wypadową wybraliśmy hotel w miejscowości Bressanone. Po przyjeździe do niego poszliśmy na zwiedzanie. Okazało się, że jest to bardzo ładne miasteczko, ze śliczną starówką i bogatą historią.
Na kolejny dzień zapowiadane były gwałtowne i silne burze, dlatego postanowiliśmy odpocząć nad hotelowym basenem, znajdującym się w ogrodzie. Burza rzeczywiście przyszła i była naprawdę silna.
W końcu przyszła pora na wyjazd do doliny. Mieliśmy idealne warunki pogodowe – słońce, temperaturę dochodzącą do 30 stopni Celsjusza, ale z lekkim wiatrem, wiejącym w twarz. Do kościółka św. Jana dotarliśmy bez problemu. Okazało się, że jest naprawdę śliczny. Następnie pojechaliśmy na tradycyjnego, południowotyrolskiego sznycla i zdecydowaliśmy, że pojedziemy zobaczyć jeszcze jeden kościółek, pod wezwaniem św. Magdaleny. Panorama spod niego okazała się być jedną z najpiękniejszych, jakie widziałem!
Podczas dojazdu do doliny Val di Funes, odkryliśmy ścieżkę rowerową, prowadzącą do Bolzano, uznaliśmy, że miasto to będzie kolejnym naszym przystankiem. Ścieżka okazała się prowadzić dawnym szlakiem kolejki wąskotorowej. Łatwy szlak, ciągnący się przez większość czasu wzdłuż rzeki. Samo miasto okazało się mieć bardzo ładną starówkę, pełną klimatycznych knajpek. Zjedliśmy w jednej z nich obiad, pokręciliśmy się i wróciliśmy do hotelu.
Ostatniego dnia postanowiliśmy się wciągnąć wagonikami na górę Plose, gdzie jak się okazało, Bianka szusowała na nartach. Można stamtąd podziwiać panoramę Dolomitów, a w słoneczny dzień da się zobaczyć Gross Glocknera. My mieliśmy chmury, ale jestem pewien, że widziałem tę górę 😉
iedy wracaliśmy, spostrzegłem, że mam nieco luźne jedno z ramion w korbie, dokręciłem je w hotelu i od razu zapomniałem o usterce, w końcu to tylko śrubka, którą trzeba było dociągnąć… 😉
Deszczowy Vršič
Trzeciego dnia naszego pobytu w Słowenii postanowiliśmy się wybrać na zdobytą przez nas kilka lat temu przełęcz Vršič. Jest ona bardziej atrakcyjna i o bardziej wymagająca od strony Bovca.
Początek był bardzo przyjemny. Zjazd spod hotelu, potem podjazd mający 1-2%. Po drodze minęliśmy przewieszony przez Socę most, na którym widniała tabliczka 'zakaz jazdy rowerem’, musiałem sobie na nim zrobić zdjęcie. Lekko nie było bo brakowało w nim kilku desek i większość gwoździ była luźna, ale jakiej to głupoty człowiek nie zrobi dla dobrego zdjęcia ;-).
Dalej droga zaczęła piąć się mocniej do góry. Odwiedziliśmy pomnik doktora Kugy’ego,
z pobliża którego rozpościera się piękny widok.
Później było już tylko bardziej i bardziej stromo. Po drodze wyprzedzali nas rowerzyści na rowerach elektrycznych, mówiący nam, jaki ten podjazd jest ciężki.
Na szczycie spotkaliśmy parę Niemców, którzy podróżowali przez całą Europę. Porozmawialiśmy chwilę i zaczęliśmy wracać.
Cały dzień pogoda nie rozpieszczała nas, a tuż za przełęczą zza gór wyłoniła się ogromna chmura, z której lały się strugi deszczu i strzelały iskry błyskawic. Staraliśmy się myśleć pozytywnie, że i tym razem unikniemy przemoczenia, ale już po chwili zaczęły na nas spadać pierwsze krople deszczu. Początkowo nie były one uciążliwe, dlatego zdecydowaliśmy się nie zostawać w przydrożnej restauracji. Wystarczyło jednak, że odjechaliśmy kila kilometrów od niej by tak się rozpadało, że nie dało się bezpiecznie jechać rowerem, a nasze ubrania przeciwdeszczowe przestały nas chronić.
Udało nam się jednak znaleźć wnękę w przydrożnym budynku, gdzie przeczekaliśmy najgorsze.
Po skończonej ulewie, wyszło słońce, a na podjeździe do Logu pod Mangartom ukazał nam się jeden z najpiękniejszych pejzaży górskich jakie mam w pamięci. Promienie zachodzącego słońca pięknie odbijały się od mokrych skał, wyłaniających się stopniowo z resztek chmur. Na dole natomiast zielone łąki z biegającymi radośnie owcami.
Przemoczeni i głodni dotarliśmy do hotelu, gdzie usłyszeliśmy, że z powodu awarii pieca, restauracja jest dziś zamknięta. Na szczęście znalazł się dla nas stolik w lokalnej restauracji, gdzie serwowano tylko jedno menu, jednak było ono nieziemskie. Foie Gras, stek z lokalnego, dzikiego jelenia, i różne inne przysmaki sprawiły, że poczułem na koniec dnia spełnienie.
Po powrocie do hotelu postanowiliśmy, że nie pojedziemy do Chorwacji, z której już nie moglibyśmy wjechać do Słowenii. Zastąpiliśmy ją Dolomitami. Czy i jakie przygody nas tam spotkały? Napiszę w wolnej chwili 🙂
Wizyta w szuwarach
Drugi dzień w Logu pod Mangartom zaplanowany był jako dzień odpoczynku lub wyprawy raftingowej. Okazało się jednak, że musimy odwołać etap chorwacki naszej wyprawy bo wszystkie kraje zamknęły się na osoby przyjeżdżające z tego kraju. Postanowiliśmy więc zmienić kierunek kolejnych etapów i korzystać z roweru ile się da bo prawdopodobnym stał się przymus wcześniejszego powrotu do domu.
Wybraliśmy się tego dnia na wycieczkę do Kobaridu, bez wgranego szlaku bo oficjalną drogę znam na pamięć, a jak wymyślimy coś ciekawszego to będzie jeszcze lepiej.
Tuż za Bovcem było rozgałęzienie, na drogę asfaltową i taką, którą jeszcze nie jechałem. Sprawdziłem na nawigacji, że na pewno dojedziemy nią do Kobaridu lub jakiegoś mostu umożliwiającego nam powrót na asfalt. Początkowo szutrowo-żwirowa droga była bardzo przyjemna, prowadziła tuż przy brzegu rzeki Soca. Dojechaliśmy do jednego z wielu mostów wiszących, gdzie zrobiliśmy sobie sesję. Stwierdziliśmy też, że jest tak przyjemnie, że będziemy kontynuować jazdę tą stroną.
Niestety po jakimś czasie droga odeszła od rzeki, zrobiła się wąska, stroma i pełna luźnych kamieni, co bardzo utrudniało jazdę. Na domiar złego, zaczęło grzmieć. Okazało się, że znaleźliśmy się na pieszym wariancie drogi Alpe Adria.
Walka z trudną drogą trwała kilka kilometrów. Potem znowu wróciliśmy nad rzekę, gdzie czekał na nas most i pole biwakowe. Przekąsiliśmy na nim małe co nieco, przeanalizowaliśmy radary i prognozy pogodowe i podjęliśmy decyzję o jak najszybszym powrocie główną drogą do hotelu.
Przez długi czas widzieliśmy jak jedziemy równolegle do ogromnej ulewy. Dopadła nas ona dopiero na podjeździe z Bovca do Logu, ale wtedy była już dość słaba i nie przemokliśmy do suchej nitki.
Mangart po raz trzeci
Jakoś tak wychodzi, że zawsze, gdy jestem w Słowenii, odwiedzam okolice miasteczka Bovec i podjeżdżam pod Mangart, jedną z najwyższych w okolicy górę, na którą wjeżdża się drogą widokową.
Za pierwszym razem, mi i mojej towarzyszce, udało się wjechać większość trasy, jednak musieliśmy zawracać z powodu zachodzącego słońca. Za drugim razem z powodu przeziębienia koleżanki, całą drogę przejechałem sam. Teraz przyszedł czas na to, byśmy oboje przejechali całość.
Na bazę noclegową, wybraliśmy uroczy hotel w miejscowość Log pod Mangartom. Posunięcie to skróciło nam drogę na szczyt i przy okazji pozwoliło na podziwianie góry rano i wieczorem.
Od samego początku naszego ataku szczytowego, górę spowijały gęste chmury. Mieliśmy jednak nadzieję, że tak jak dwa lata temu, wiatr rozwieje chmury gdy zbliżymy się do szczytu. Niestety, tym razem Mangart widać było może przez kilkanaście sekund.
Ja bardzo się zdziwiłem, że doskonale znam już tę drogę, wiem, gdzie zacznie się ciężki odcinek, gdzie będzie ciekawy widok. Podjazd okazał się bardzo przyjemny i tym razem oboje przejechaliśmy wszystko.
Po powrocie poszliśmy do hotelu na kolację, po niej góra pokazała nam się w całej okazałości. Jest naprawdę piękna i można się na nią patrzeć całymi godzinami.
Hallstatt
Pierwszym etapem naszej wyprawy było Hallstatt – urokliwe miasteczko położone nad jednym z alpejskich jezior.
Do samej miejscowości nie da się wjechać autem, dlatego, by nie utrudniać sobie życia, postanowiliśmy zamieszkać w miasteczku oddalonym o kilkanaście kilometrów i wybrać się na miejsce rowerem, okrążając przy okazji jezioro Hallstattersee.
Niestety, pogoda nie rozpieszczała nas tego ranka. Mimo, że niebo i góry próbowały się skryć warstwą ciemnych chmur, okolica przejawiała ogromny potencjał estetyczny.
Samo miasteczko było przepełnione turystami i nie bardzo było gdzie się zatrzymać żeby zrobić zdjęcie. Udało się ich zrobić tylko kilka, w tym jedno z nadciągającą zza gór ulewą. Chcieliśmy się przed nią schować w jednej z restauracji, jednak kelner poinformował nas, że nie możemy zostawić rowerów w jej pobliżu. Uznaliśmy, że zostawianie rowerów bez opieki w takim miejscu nie byłoby zbyt mądre i postanowiliśmy pojechać dalej.
Wyszło nam to na dobre bo w sąsiedniej miejscowości znaleźliśmy urokliwą restaurację z najlepszym kremem grzybowym jaki jadłem w życiu!
W trakcie obiadu wiatr rozgonił chmury i postanowiliśmy pojechać w drugą stronę doliny.
Dojechaliśmy do miasteczka, gdzie odbywał się właśnie vintage festival i wszyscy ludzie ubrani byli w stroje z XIX i początku XX wieku i podróżowali w karetach. Wyglądało to nieziemsko. W trakcie powrotu trafiliśmy na zjazd pań ubranych w stylowe sukienki. Dwie nawet jechały tandemem. Dla mnie widok kobiety w sukience na rowerze to jeden z najfajniejszych widoków, więc byłem w siódmym niebie!
Czas wyprawy 2020
Z powodu pandemii, podróżowanie w roku 2020 było bardzo skomplikowane. Mimo wszystko postanowiliśmy z moją towarzyszką pojechać na coroczną wyprawę. Początkowo planowaliśmy odwiedzić Hallstatt w Austrii, Log pod Mangartom, Piran, Lesce w Słowenii, Trpanj, Krnicę w Chorwacji, Kotor, Żabljak, Pluźine w Czarnogórze oraz Brno w Czechach. Jeszcze przed wyjazdem musieliśmy odwołać Trpanj i całą Czarnogórę. Trpanj zamieniliśmy na Orebić. Dni z Czarnogóry zutylizowaliśmy przez modyfikację wcześniejszych rezerwacji.
Czy takie modyfikacje wystarczyły, czy musieliśmy jeszcze zmieniać nasze plany, okaże się w dalszych postach.