Archiwum dnia: 21 marca, 2019

Mostar i Medjugorie

Plan na najbliższe dwa dni zakładał przejazd około 100 kilometrów do Mostaru, zwiedzanie go na nogach pierwszego dnia oraz wyprawa rowerowa do Medjugorie dnia drugiego.
Rano okazało się jednak, że moja towarzyszka jest mocno przeziębiona.
Przenieśliśmy się do Mostaru. Podjechaliśmy pod adres, który miał być naszym hotelem. Był on oddalony o jakieś 3 kilometry od głównej atrakcji miasta. Na miejscu okazało się, że jest to ogromny, betonowy budynek. Obok niego jest śmietnisko, pełno rozbitych butelek i zataczający się ludzie. Spróbowaliśmy dojść pod dokładny adres hotelu. Okazało się, że drzwi w klatce, w której miał się on znajdować, nie mają szyby. Stwierdziliśmy wtedy, że wolimy przenieść bliżej centrum. Poszliśmy na stację benzynową, gdzie był darmowy Internet i znaleźliśmy nocleg, oddalony 500 metrów od mostu.
Naszymi gospodarzami byli bardzo mili ludzie. Porozmawiali z nami, powiedzieli, gdzie najlepiej iść na obiad i opowiedzieli, jak wygląda branża hotelarska w mieście.
Mostar to miasto kontrastów. Z jednej strony można podziwiać most, który został po wojnie odrestaurowany, a z drugiej można zobaczyć mnóstwo budynków z lejami po pociskach artyleryjskich (bo o śladach kul Kałasznikowa nawet nie ma co mówić bo są praktycznie wszędzie). Na mieście zjedliśmy pyszny obiad, potem zrobiliśmy zakupy na pobliskim targowisku.
Po powrocie, mogłem wykazać się umiejętnościami informatycznymi – musiałem postawić sobie serwer VPN by móc obejrzeć na żywo finał Mistrzostw Świata w Piłce Siatkowej, gdzie nasi rodacy, zdobyli złoto.
Rano okazało się, że koleżanka czuje się na tyle źle, że zostaje w hotelu, a ja do Medjugorie jadę sam.
Wyjazd z miasta nie był najprzyjemniejszy, jednak tuż za nim zaczęła się gruntowa ścieżka rowerowa, która ciągnęła mnie wzdłuż rzeki, z dala od cywilizacji. Po kilku kolejnych kilometrach, wróciłem na asfalt. Zaczął się długi podjazd, z którego mogłem podziwiać panoramę gór, które wyglądały jak ogromny kanion, prehistorycznej rzeki. Potem moja trasa przebiegała przez wioski, gdzie musiałem uciekać przed ogromnym psem.
Do sanktuarium Maryjnego dojechałem w miarę szybko. Bardzo chciałem wejść do środka, odmówić chociaż symboliczną Zdrowaśkę. Nie miałem jednak gdzie zostawić roweru. Wpadłem wtedy na pomysł. Poszedłem na plac, gdzie akurat odbywała się msza, znalazłem siedzącego zakonnika, rozmawiającego z jakąś panią i na migi poprosiłem by popilnowali mi pojazdu. Spędziłem w środku kilkanaście minut, potem odnalazłem rower i ruszyłem w drogę powrotną.
Na niebie zaczęły krążyć burzowe chmury, dlatego zrezygnowałem z powrotu dłuższą i nieznaną drogą. Podczas powrotu, najpierw mało nie wjechał we mnie pojazd wojskowy, a potem zobaczyły mnie trzy dzikie psy. Nie bardzo wiedziały co ze mną zrobić, na szczęście, zanim stwierdziły, że mnie pogryzą, nadjechało auto, które doskonale wiedziało, że mam kłopot i przejechało wolno obok nich tak, żebym był odgrodzony i żebym mógł uciec. Podziękowałem panu kierowcy, on pozdrowił mnie klaksonem i dalsza droga przebiegła już bez przeszkód.
Wracając zajechałem jeszcze na most by mieć zdjęcie z nim i rowerem. Niestety, jest troszkę obcięte, ale jest 🙂
Po powrocie znowu poszliśmy z koleżanką na obiad i zakupy. Potem spakowaliśmy się i uznaliśmy, że następny etap będzie spokojny i bez niespodziewanych przygód…